Po niezwykle współczesnej „Mewie” Krystiana Lupy Teatr Aleksandryjski pokazał „Żywego trupa” Lwa Tołstoja w inscenizacji Walerego Fokina w stylu sprzed... rewolucji październikowej!
Pośrodku sceny stanął szklany szyb windy z bogatej mieszczańskiej kamienicy opleciony klatką schodową zdobioną secesyjnymi ornamentami. Na pierwszym piętrze mieszkała rodzina Protasowów, jednak już bez Protasowa, który zostawił dziecko i żonę. Odszedł, bo jej nie kochał.
Boże drogi, ileż takich historii jest w dzisiejszych ckliwych telenowelach! Tołstoj też jest ckliwy – podobnie jak Dostojewski pisał do prasy codziennej dla niewyrafinowanych czytelników. A jednak w sztuce o inteligentach, których Fokin pokazuje w dziewiętnastowiecznych szynelach i melonikach, granej tak archaicznie, że chwilami chce się uciec z teatru – zwraca uwagę to, czego brakuje dzisiejszym bohaterom: ich wyrzuty sumienia.
Protasow nie porzucił rodziny z powodu łajdactwa, ale wrażliwości. Myślał przede wszystkim o tym, by żona nareszcie mogła być szczęśliwa w związku z jego przyjacielem, bo pasowali do siebie jak dwie połówki jabłka.
Rosjanie w pokazywaniu bogactwa swej przepastnej duszy są mistrzami świata. Kiedy trzeba, wzruszają się zbrodniarzem, jeśli tylko padł przed krzyżem, żałował win i modlił się o wybaczenie. A jednak spektakl Fokina z nurtu taniego sentymentalizmu trzeba wyłączyć. Myślę, że nawet tacy widzowie jak ja, którzy mieli wątpliwości, czy wytrwają do końca – nie żałują, że mogli podziwiać konsekwentną postawę Protasowa.