Niespodzianki nie było. Ukryty sens i dodatkowe znaczenia sztuki „Król umiera, czyli ceremonie” znane były wtajemniczonym na długo przed premierą. Po Krakowie rozniosła się wieść, że Piotr Cieplak reżyseruje przedstawienie o schodzeniu ze sceny Starego Teatru pokolenia starych mistrzów – Anny Polony, Jerzego Treli i Anny Dymnej.
Powstał spektakl z tezą – momentami ściskający za gardło, momentami wywołujący irytację. Właściwie nawet trudno się dziwić reżyserowi, że dał się skusić efektownym analogiom. Szkoda tylko, że mając w obsadzie takich mistrzów, nie zdecydował się zaufać ich instynktowi i nie pozwolił wybrzmieć samemu tekstowi Ioneski.
Rzecz jest o śmierci. Oto królestwo umiera i stary Król (Trela) dowiaduje się, że wkrótce umrze. Została mu godzina i nieco ponad 25 minut życia. Wyrok jest nieodwołalny, niczym właściwie nieuzasadniony, a cała konstrukcja widowiska nieuchronnie prowadzi władcę do zapowiedzianej śmierci.
Piotr Cieplak robi wszystko, by analogie między starym królestwem a „starą” ekipą Starego Teatru nie budziły wątpliwości. W reżyserskim zapale zbliża się do łopatologii. Zasłużeni artyści krakowskiej sceny pół żartem, pół serio wplatają w tekst Ioneski fragmenty swoich ról z legendarnych spektakli w reżyserii Konrada Swinarskiego. Te aktorskie wypominki budzą oczywiście nostalgię i wzruszenie, sycą snobizm teatromanów, ich dosłowność przypomina jednak atmosferę niezbyt ambitnego benefisu.
Jakby tego było mało, na scenie pojawia się balet. Pląsający między aktorami młodzi ludzie mieli zapewne być przeciwstawieniem dla debatującej o śmierci gromady „starców”. Banalny pomysł, banalna choreografia i kiczowaty pokaz mody.