[b]Skąd w pani tak skrajne uczucia dla Krakowa?[/b]
Bo on jest cudowny i potworny. Ma wspaniałą architekturę, bywa nostalgiczny. Czas w nim płynie znacznie wolniej niż gdzie indziej, dzięki czemu ma się wrażenie, że człowiek się wolniej starzeje i wciąż ma dużo czasu na wszystko. Z drugiej strony Kraków drażni mnie swoją pychą, ortodoksyjnością, poczuciem trwania, którego nie zniszczyła ani wojna, ani żaden przewrót. No i to przekonanie, że jesteśmy najlepsi, najmądrzejsi i wyznaczamy właściwy poziom artystyczny.
A każdy, kto do niego nie doskakuje albo go przeskakuje, jest „be”. Już Wyspiański pisał o tym ponad 100 lat temu. To straszne, że w tej krakowskiej mentalności nic się nie zmienia. Brak mi energii czy ryzyka, które powinno towarzyszyć pracy artysty. Tu nie chodzi o popieranie wszystkich ekscesów artystycznych, ale przynajmniej próbę przyjrzenia się im, dania komuś szansy.
[b]Czy sądzi pani, że to dlatego koledzy z Krakowa coraz częściej przeprowadzają się do stolicy?[/b]
Myślę, że tak. Nie sądzę, by chodziło tylko o większe pieniądze. Chcą też z pewnością podjąć ryzyko artystyczne – albo się coś uda, albo nie, ale trzeba próbować, podchodzić do każdego projektu z pasją. Dziś wielu osądza młodych reżyserów – na przykład Jana Klatę, Maję Kleczewską, Michała Zadarę – za szarganie świętości, a to są ludzie, którzy mają swój bardzo wyraźny język teatralny i własne przemyślenia, pogląd na świat.
Możemy się z nimi nie zgadzać, ale jest z kim się boksować. Trzeba im dać szansę mówienia po swojemu. Wydaje mi się, że robi to Stary Teatr, narażając się na niewybredne ataki. Oczywiście najlepiej jest, kiedy można wybierać między znakomitą tradycją i zmierzwioną młodością. To przecież odwieczny dyskurs, dla którego teatr jest odpowiednim miejscem. Marzy mi się, by teatr był tyglem, w którym mieszają się różne nurty kultury.