Młody, ale już doceniany reżyser zmierzył się z „Tybetańską księgą umarłych”.
Powstał bardzo plastyczny, pełen niedopowiedzeń i tajemnic spektakl o zawieszeniu pomiędzy życiem a śmiercią. Ale ten stan może być również traktowany metaforycznie – jako moment przeistoczenia, kiedy przestaliśmy już funkcjonować w starej formie, a nie przyoblekliśmy się jeszcze w nową. Problem jest gorący, żyjemy przecież w czasach transformacji i każdy jej doświadczył.
Przedstawienie może dotknąć najbardziej buddyjskich neofitów, których tak w Polsce, jak i na świecie jest coraz więcej. Porzucili chrześcijaństwo, ateizm bądź agnostycyzm. Zwątpili w Kościół albo byli zmęczeni brakiem duchowości. Przyczynami tych zjawisk Garbaczewski się nie zajmuje. Skoncentrował się na obserwacji dramatycznych sytuacji, kiedy to najczęściej padają pytania o sens wiary, religii, życia i śmierci.
Pierwsza scena pokazuje moment umierania najprawdopodobniej jednego z rodziców młodego bohatera nazwanego WRR (Krzysztof Zarzecki). Nie potrafi sobie poradzić z odchodzeniem najbliższej osoby. Matkę lub ojca, którzy najpewniej nieśli go do chrztu, stara się żegnać buddyjskimi formułami.
Powstała sekwencja, w której zapisany jest dramat i nadzieja wielu młodych Polaków. Tymczasem reżyser nie boi się ironizować. Podkreśla, że młody człowiek, starając się ukoić buddyjskimi formułami strach przed śmiercią, musi się do nich sam przekonać. Bohaterowi mylą się egzotyczne terminy, pojęcia. Źle czuje się w nowej skórze. Nie wierzy w to, co mówi.