Pracownicy laboratorium naukowego w białych fartuchach wymieniają cyniczne uwagi o miłości wynikające z najnowszych odkryć genetyki. I zaraz potem roztkliwiają się – śpiewając największe miłosne szlagiery Verdiego, Pucciniego, Wagnera, Dworzaka, a także pełne namiętności pieśni Schuberta i Schumanna.
Oto próbka stylu Marthalera, mistrza teatru postdramatycznego. Tworzy musicale i opery przypominające dzieła Brechta, ale nie ulega dyktatowi żadnej idei i konwencji. Kpi zarówno z rewelacji współczesnej nauki, jak i klasycznej dramaturgii.
[srodtytul]Teatralne laboratorium[/srodtytul]
Widz może czuć się na jego spektaklach zagubiony. Ale chodzi o to, by nie przyjmował żadnej teorii na słowo honoru i sam próbował odpowiedzieć na najważniejsze pytania, bo nikt nie może mieć dziś monopolu na prawdę. Teraz szwajcarski reżyser zderzył w swoim teatralnym laboratorium operę z genetyką, żeby dociec, dlaczego tęsknimy do wielkich uczuć, a jednocześnie je zabijamy, sprowadzając do funkcji genomu, który można zmutować.
Marthaler, podejmując ważny problem współczesności, stworzył, jak zwykle, widowisko podszyte ironią i komizmem. Naukowcy są zagubieni, pełni sprzeczności. Dowodzą, że człowiek nie różni się reakcjami od pierwotniaka pantofelka, który też bywa zazdrosny, a w chwilę potem śpiewają wyrafinowaną arię Donizettiego.