Dostosowanie do reguł współczesnego teatru arcydzieła epoki belcanta, jakim jest "Lukrecja Borgia" Gaetano Donizettiego, przypomina łączenie wody z ogniem. Im bardziej reżyser chce uatrakcyjnić konwencjonalną akcję, tym bardziej przeszkadza muzyce, która jest największą wartością. Pozornie przesłodzona, ale pełna emocji i dramatycznych napięć.
Trzeba mieć jednak wykonawców, którzy potrafią je wydobyć. "Lukrecję Borgię" wystawia się rzadko i wyłącznie dla gwiazd. Przed laty od niej zaczęła się oszałamiająca kariera Montserrat Caballé, niedawno w Monachium ogromny sukces odniosła najsłynniejsza dama belcanta, Edita Gruberova.
Jedyną polską artystką, która może zmierzyć się z tą rolą, jest Joanna Woś. W 2004 r. uczyniła to w Teatrze Wielkim w Łodzi, teraz zaś w Operze Narodowej. W ciągu tych pięciu lat jej głos stracił nieco koloraturową lekkość, zyskał jednak dramatyczny wyraz, dzięki temu Lukrecja Borgia stała się kobietą przejmująco tragiczną.
Lukrecja Borgia to postać historyczna, choć badacze się spierają, czy rzeczywiście tak występną, jak przekazało wiele źródeł. Donizetti nie miał wątpliwości, ale jego opera z 1833 r. to jednocześnie opowieść o romantycznej miłości. Nietypowej, bo pokazuje uczucie Lukrecji do odnalezionego nieślubnego syna, i konwencjonalnej zarazem, bo zgodnie z wymogami epoki pozbawionej szczęśliwego finału. Lukrecja, mszcząc się na innych, doprowadza bowiem do jego śmierci.
Pełno tu zatem miłosnych wyznań, postaci są jednoznacznie szlachetne albo zdecydowanie wredne. Tylko Lukrecja Borgia wymyka się schematom, co potrafi pokazać Joanna Woś. Jej kreacja to przykład autentycznego belcanta, gdy słuchacza wprawiają w podziw subtelne, nieskończenie długie frazy śpiewane delikatnym piano. To także dowód wyczucia każdej nuty i słowa, połączonego z umiejętnością nadania im różnej barwy i emocjonalnego wyrazu.