[b][link=http://www.rp.pl/galeria/9147,1,300029.html]zobacz galerię zdjęć[/link][/b]
W słynnej uwerturze do "Tannhäusera" z posępnym motywem pieśni pielgrzymów poszczególne grupy muzyków Teatru Wielkiego w Poznaniu grały, nie zważając na pozostałych. A potem pośród zwisających na scenie tiulów oglądaliśmy pseudoklasyczne tańce mające obrazować erotyczne bachanalia.
Pomyślałem wówczas, że tylko moja miłość do muzyki Wagnera kazała mi gnać z Warszawy na Bydgoski Festiwal Operowy, gdzie poznaniacy pokazali swą premierę. Należę jednak do tej połowy ludzkości, która darzy Wagnera uwielbieniem. Druga część go nie cierpi.
Dramaty Richarda Wagnera wymagają niezwykłych śpiewaków. "Tannhäuser" należy do skromniejszych wśród nich – to zaledwie niespełna cztery godziny muzyki, ale i tak znalezienie wykonawców głównych ról graniczy u nas niemal z cudem. Poznańskiemu Teatrowi Wielkiemu jednak to się udało.
Mój trud został więc – przynajmniej po części – nagrodzony, spektakl zaczął nabierać życia. Amerykanin Mark Duffin miał odpowiedni dla tytułowego bohatera rodzaj głosu o barytonowo-tenorowej barwie, a do tego kondycję. Dotrwał w formie do finału z dramatycznym monologiem Tannhäusera, który nie uzyskał rozgrzeszenia.