Spektakl jest postdramatyczny, a autorzy twierdzą, że nawet postseksualny.
Tłumacząc z polskiego na nasze, uznali, że Szekspir jest kiepskim pisarzem. I nie da się pokazać miłosnego zapętlenia Hermii i Lizandra, Demetriusza i Heleny, Oberona i Tytanii, bez dodania nowych dialogów, a także multimediów. Ekranów, kamery na wysięgniku. Krzysztof Warlikowski, który wystawił „Burzę” z oryginalnym tekstem, i wyszedł mu poruszający współczesny spektakl, musi się teraz czuć jak idiota!
Wszystkiemu winien jest Krystian Lupa. W „Factory 2” o Warholu i w „Personie. Marilyn” pokazał wieloznaczność i interaktywność dzisiejszych widowisk. Widownię wkomponowaną w ich dramaturgię i to, jak podgląda aktorów przekraczających granice intymności w pracy nad rolą. Poddających się reżyserskim eksperymentom.
A już serio – Lupa obnażył uwikłanie współczesnego człowieka w rzeczywistość, która ma charakter niekończącego się multimedialnego show – niemal religijnego rytuału wymagającego coraz większych ofiar. I zamknął cykl przedstawieniem „Ciało Simone” – o tęsknocie do prostoty. Pęcikiewicz zdecydowała się na rolę epigona. Jej jedyną szansą była eskalacja ekshibicjonizmu i drastyczności.
Nie polemizuję z gorzkim finałem spektaklu: pojednanie kochanków to nic nieznaczący gest w piekle wszystkich możliwych form seksualnego pożądania. Pewnie tak wygląda prawda o wielu związkach. Problem polega na tym, że duża część skomplikowanego formalnie spektaklu jest słaba. Pokazywany na ekranie przez pierwsze 40 minut casting to macanka w stylu „Big Brothera”. Prostacka, nudna. Jeśli ktoś ucieka do teatru przed telewizyjną szmirą – może się wściec.