Szatniarze ubrani jak hipisi i zapach kadzidełek już w holu Gliwickiego Teatru Muzycznego wprowadzają w świat dzieci kwiatów. To trzecia w Polsce realizacja kultowego musicalu.
Żywiołowość, radość, spontaniczność w scenach zbiorowych, znakomity ruch sceniczny i choreografia są atutami widowiska, co widać zwłaszcza w finałowym songu "Let the Sunshine". Kolejnym plusem jest niepoddająca się upływowi czasu muzyka Galta MacDermota. Dla dzisiejszej młodzieży też jest ona porywająca. Nowy przekład libretta i tekstów piosenek Jamesa Rado i Gerome'a Ragni uwzględnia współczesny slang młodzieżowy i odwołuje się do naszych realiów. Gdyby jeszcze nie tłumiły tego przekazu siła decybeli i niechlujna artykulacja – byłoby idealnie.
Niedosyt pozostawia też indywidualizacja postaci. Charyzmę ma tylko czarnoskóry Hud (w tej roli Amerykanin Nick Sinckler), wyrazistą osobowość widać u Andrzeja Skorupy w roli Claude'a i Aleksandry Adamskiej jako Jeanie. Do perełek zaliczam pantomimiczną scenę w wojsku.
Wojciech Kościelniak był reżyserem polskiej premiery w Teatrze Muzycznym w Gdyni przed 11 laty. Teraz po raz drugi zmierzył się z "Hair". W Gliwicach nad głowami wielobarwnych, długowłosych chłopaków i dziewczyn unosi się plątanina rur. Kościelniak wprowadził komunę hipisów do podziemia. To chyba ukłon w stronę polskiego undergroundu z peerelowskiej rzeczywistości, czerpiącego soki z religii Dalekiego Wschodu i przejętej od amerykańskich hipisów wiary w siłę Ery Wodnika. Znak czytelny nie tyle dla młodych, ile dla pokolenia 50 plus, ale nadający tej inscenizacji historyczny rys.
Recepcję "Hair" u nas ukształtował głośny film Miloša Formana, i to na długo przedtem, nim poznaliśmy sceniczny pierwowzór. U Formana był to manifest pacyfizmu, wyrastający z niezgody na wojnę w Wietnamie, a przede wszystkim – hymn wolności, który silnie wybrzmiewał w zniewolonej politycznie Polsce. Film miał pełnokrwiste postaci, dobrze zarysowaną akcję i zdecydowanie lepiej niż sceniczny musical budował napięcie i wyzwalał emocje.