Najlepszym przykładem jest przyjęty entuzjastycznie „Stolik’’ wrocławskiej grupy artystycznej Karbido. Partytura na czterech aktorów i drewniany stół, który naszpikowany współczesną elektroniką staje się niezwykle czułym instrumentem muzycznym. Rejestruje najmniejszą nawet amplitudę drgań. Aktorzy uderzając lub pocierając różnymi przedmiotami jego powierzchnię wytwarzają zaskakującą ilość i jakość dźwięków. Niczym hipnotyzerzy wywołują w widzach uśmiech, wzruszenie, czasem zadumę. A przede wszystkim pokazują, czym tak naprawdę jest wolność w sztuce i muzyce.
Na długo w pamięci widzów Kontaktu pozostanie holenderski projekt „Matki”. Tym razem widownia nie przypominała sali koncertowej, lecz telewizyjne studio, z którego nadawano program kulinarny. Publiczność zasiadali przy drewnianych ławach, aktorki zaś — w różnym wieku i o różnym kolorze skóry —zapraszały na specjalne danie. W trakcie przygotowań opowiadały swoje historie. Mówiły o pierwszych miłościach, narodzinach dziecka, o poszukiwaniu prawdziwej miłości. Tragiczne wspomnienia jednych przeplatały się z muzyką i tańcem innych. Powstała rzecz niezwykle poruszająca i autentyczna.
W podobnym nurcie, choć z dużo gorszym efektem, utrzymany był spektakl „Blokowe historie” Teatru Sputnik z Budapesztu. Victor Bodo, nazywany węgierskim Grzegorzem Jarzyną, z sukcesem zaprezentował przed laty współczesną wersję „Procesu” Kafki. W spektaklu „Zwariował, po czym przepadł” umieścił kafkowskiego Józefa K. w świecie mediów. Tym razem w „Historiach blokowych” chciał opowiedzieć o zachowaniach ludzi tam mieszkających. Za scenariusz posłużyły autentyczne historie. Przedstawienie ukazało reżyserską bezradność, bo oprócz scenek rodem z Monty Pythona, kilku trafnych obserwacji dotyczących relacji międzyludzkich pojawił się niczym nieusprawiedliwiony brutalizm. Bodo nie mając pomysłu na całość, chciał szokować — stąd nagość a nawet scena, kiedy jeden z bohaterów zjada własne ekskrementy.
Do tak drastycznych metod na szczęście nie uciekał się węgierski reżyser Gabor Tompa. Jego „Urodzony na nigdy” jest niezbyt udaną próbą zmierzenia się z tematem Holocaustu. Najmocniejszą stroną okazała tu warstwa plastyczna. Przedstawienie grzeszy jednak nieporadnością, brakuje mu tempa. A ostatnia scena, w której niemal nad głowami widzów rozsypuje się piasek symbolizujący cyklon B wprowadza w osłupienie.
Mocnym akcentem Festiwalu okazał się spektakl Alvisa Hermanisa. Po raz kolejny pokazał, że jest wielkim poetą teatru. „Marta z błękitnego wzgórza” to opowiedziana przez 12 aktorów historia kobiety przez wielu uważanej za świętą. Znachorki, która jak świadczą dokumenty, miała nadprzyrodzoną moc. Świadectwa jej niezwykłych czynów opowiadają aktorzy, siedzący za stołem. Na scenie prawie nic się nie dzieje a mimo to słucha się tych opowieści w wielkim skupieniu. Przedstawienie wywołało na Łotwie wiele emocji. Uznano, że Hermanis ośmiesza rząd sugerując, ze w czasach kryzysu można liczyć tylko na cud, inni zaś twierdzili, że spektakl wyśmiewa tzw. tępą wiarę.