"Don Kiszot" na scenie Dramatycznego rozgrywa się w bardzo konkretnym miejscu. Na bocznych ekranach oglądamy Dworzec Centralny, „patelnię” przy stacji metra Centrum, okolice placu Defilad, gdzie trwają intensywne poszukiwania tytułowego bohatera. Figury zresztą niepotrzebnej i nic niemówiącej – jak się okazuje – przypadkowym przechodniom, obojętnym na uprawiane przez aktorów prowokacje.
[srodtytul]Niejasne szaleństwo[/srodtytul]
Paradoksalnie, samego Don Kiszota jest w przedstawieniu najmniej. Grający go Adam Ferency, bosy, w kilku nałożonych na siebie płaszczach, chwilami rzeczywiście staje się jednym z wiecznie mruczących do siebie i żebrzących o 5 zł na piwo bezdomnych z Dworca Centralnego.
Jednocześnie nie ukrywa dystansu do granej przez siebie postaci, kiedy z ironią recytuje fragmenty z powieści Cervantesa. Sam na scenie pozostaje niemal cały czas bierny. O jego przygodach tylko usłyszymy od Sanczo (Dobromir Dymecki), który, mimo zdroworozsądkowego i krytycznego podejścia będzie mu wszędzie towarzyszył. Szaleństwo Don Kiszota – tak jak w oryginale – do końca pozostanie niejasne. Jego postać natomiast uruchomi dziwaczne działania pozostałych bohaterów.
Kilkupiętrowa konstrukcja przedstawienia, choć chwilami inteligentnie kpiąca z mitu donkiszoterii, sprawia jednak też wrażenie nie do końca opanowanego chaosu. Pojedynczych puzzli, interesująco zagranych i pomyślanych, które jednak nie zarażają w pełni wirusem tej choroby. Co nie zmienia faktu, że spektakl zdecydowanie warto obejrzeć.