Matriosza, ofiara pedofila, chroni się za plecami widzów. Patrzy w okna balkonowych drzwi, szczelnie zakryte i wygłuszone styropianem. Wbija paznokcie w skrzypiący materiał, zdziera go z szyb, wychodzi na balkon i popełnia samobójstwo. Makabryczna droga do wolności.
Spektakl w Teatrze Polskim we Wrocławiu to bodaj najważniejsza społeczna wypowiedź na naszych scenach od lat. Krzysztof Garbaczewski, rocznik 1983, operując minimalistycznymi środkami, pokazał, że żyjemy w izbie pamięci solidarnościowych rocznic, jako naród szczycimy się bohaterską walką i obchodzimy kolejne rocznice narodowych zwycięstw.
Tymczasem dla tych, których rodziny, domy, szkoły i katechetyczne sale są przestrzenią słownej, fizycznej i seksualnej przemocy – wolność i godność pozostają fikcją. Żyją w najgorszym z możliwych totalitaryzmów. Dlatego Garbaczewski pokazał samobójstwo Matrioszy w sztafażu Mickiewiczowskich"Dziadów", gdzie Rollison wyskakiwał przez okno, ratując się przed politycznymi represjami.
"Biesy" Dostojewskiego odbierano dotąd w perspektywie historycznej i politycznej: to był jedyny kontekst opowieści o korzeniach rewolucji i terroru. Dzięki Garbaczewskiemu powieść nabrała nowych znaczeń: największymi terrorystami nie są bolszewicy czy Bin Laden i jego ludzie – tylko źli rodzice. Jeśli okaleczają dzieci na całe życie – wyrządzają zło groźniejsze od bomb. Nigdy nie wiadomo, kiedy eksploduje, mnożąc kolejne ofiary.
W spektaklu Garbaczewskiego uderza brak ludzi dojrzałych – nawet ojcowie i matki pozostają dziećmi, skrzywdzonymi i poniżonymi przez tych, którzy ich spłodzili. Najstarsze pokolenie, Barbara Stawrogin i Stiepan Wierchowieński, nigdy nie dorosło do rodzicielstwa. Barbara zaczyna to rozumieć, jej syn pozbawiony normalnej rodziny, ma pedofilskie inklinacje. Chcąc odpokutować grzech, szamotał się w sieci zła, wyrządzając krzywdę żonie i kochankom. Wywołał agresję w Wierchowieńskim, z którym łączy go homoerotyczna relacja.