* * *
„Prorok Ilja" Tadeusza Słobodzianka
reż. Ondrej Spisak
scen. Frantisek Liptak
kostiumy Jan Kozikowski
Teatr Na Woli im. Tadeusza Łomnickiego w Warszawie
premiera 31 marca
Nikt nie odbierze Tadeuszowi Słobodziankowi zasłużonej chwały wprowadzenia przedwojennej sekty eliaszowców do polskiej literatury i teatru. Opisana w książce Włodzimierza Pawluczuka „Judasz" historia życia i nauczania proroka Ilji stała się dla niego wielką metaforą wszystkich naszych XX-wiecznych utopii i obłędów, studium o fałszerstwie świętości i odurzeniu pragnieniem odmiany świata. Wokół postaci Eliasza Klimowicza i jego wyznawców Słobodzianek stworzył trzy dramaty. Najnowsza premiera „Proroka Ilji" to znak, że powoli przygotowuje grunt pod zwieńczenie trylogii – już od jakiegoś czasu gotowa jest „Śmierć proroka", a jej wystawienie poprzedzi zapewne na Woli powrót „Cara Mikołaja".
Trudno mieć pretensje do autora, że na prowadzonej przez siebie scenie chce mieć swoje najlepsze sztuki w wersjach kanonicznych, utrzymane w zbliżonej estetyce, zrealizowane przez ulubionego reżysera – Słowaka Ondreja Spisaka. Słobodzianek jest już przecież w wieku, w którym artysta obraca w głowie dwa fundamentalne zdania: „Exegi monumentum..." i „Co po mnie naprawdę zostanie?". Przygląda się więc w nieskończoność swoim scenicznym światom, pilnuje idei, zabezpiecza słowa, ochrania sylaby. Nie chce, żeby reżyser polemizował z jego wizją, pogłębiał myśli, podmieniał obraz. Spisak z pokorą akceptuje taką postawę dramatopisarza dyrektora: ani kroku w bok, niech wybrzmi tylko to, co zaplanowane! Z pozoru niby racja, tak powinno być, „Ilja" to w końcu jeden z najważniejszych dramatów ostatniego półwiecza, z drugiej – szkoda, bo cały czas mam wrażenie, że recepcja tej sztuki z winy Słobodzianka, zazdrośnie strzegącego integralności i pierwotnych sensów utworu, obsesyjnie obawiającego się krnąbrnych realizatorów, stanęła w miejscu.
W porównaniu z przedstawieniami sprzed lat – Grabowskiego (1999), Worona (1995) i samego Słobodzianka (1994) – dzieło Spisaka zamiast żywego, rozwibrowanego organizmu jest jak wzniesiony na scenie pomnik tekstu, stylu i mitu. Białoruscy chłopi, którym zwidziało się, że zbawią świat, jeśli ukrzyżują Ilję, nowego Jezusa Chrystusa, łażą po omacku z wielkim drewnianym krzyżem, jakby nie mogli znaleźć wyjścia z teatralnego muzeum. Gromada jest zbyt jednorodna, za młoda, aktorzy nie umieją zagrać beznadziei i desperacji w pierwszej scenie, od której przecież ich marsz ku „Dobru" się zaczyna. Ot, miastowe chłopaki się za chłopów poprzebierały. Musimy uwierzyć im na słowo honoru, że jest źle, że Lucyfer w snach przychodzi, biedni są coraz biedniejsi, a bogaci – bogatsi. Drażni zapadający się rytm przedstawienia, nużą przewidywalne pieśni śpiewane przez aktorów na wejście na scenę i zejście, na budowanie miejsca akcji i sprzątanie sceny. Spisak źle wymierzył proporcje między solistami i zbiorowością.
Andrzej Seweryn (Ilja) przypominał sobie, że współtworzył kiedyś „Mahabharatę" Brooka: wraca do pewnych ułożeń ciała z tamtego teatru, rytualnych gestów, gra nieomal fizycznie. Jego prorok jest ociężały i niezgrabny w butach i ubraniu, sprężysty i naturalny na bosaka. Słowa bohatera wwiercają się w aktora niemal do szpiku kości. Żałowałem, że go tak mało na scenie, że to jednak sztuka o gromadzie, a nie o Ilji.