Tegoroczna edycja oprócz walorów artystycznych zwróciły uwagę na pewien, pomijany w Polsce aspekt socjologiczny.
Po „Sonacie widm" Teatru Narodowego ze Sztokholmu Krystyna Mazur – zasłużony pedagog warszawskiej szkoły teatralnej, asystentka wielu wybitnych reżyserów przyznała mi szeptem: – Wyjechałam ze Skolimowa i znalazłam się w Skolimowie. Powiedziała to z uśmiechem, ale i z podziwem.
W czasach wszechwładnego kultu młodości panującego w filmie, telewizji i teatrze Mats Ek zdecydował się bowiem na zaskakujący eksperyment. Oparł się przede wszystkim na aktorach, których ze względu na wiek odstawia się na margines. Proponuje się im zazwyczaj mało znaczące epizody, by wzbudzili uśmiech lub wzruszenie. Mats Ek postąpił inaczej. To właśnie seniorzy sceny jako pensjonariusze domu spokojnej starości upominali się o swoje prawo do życia.
Choć w chwilach słabości potrafili być niczym rozkapryszone dzieci, ostro walczyli o swoje i w wielu momentach spektaklu byli naprawdę groźni. Stosunek do nich najlepiej ilustrowała scena porannego rozdawania napojów. Energiczna pielęgniarka wlewała im wodę do ust konewką jakby podlewała usychające roślinki.
Ek ciekawie zinterpretował słowa jednego z pensjonariuszy. „Nikt z nas nie jest do końca tym, za kogo jest postrzegany". Większość ról obsadził a rebours, stąd przejmująca i demoniczna Stina Ekblad w roli dyrektora Hummla grająca także na klarnecie, czy aktor Staffan Góthe jako perwersyjna Mumia, żona pułkownika, grająca/y również na fortepianie. Całą zaś opowieść, w której można było odnaleźć echa teatralnego myślenia i wyobraźni Jerzego Grzegorzewskiego czy Krystiana Lupy cechowała niezwykła aktorska dyscyplina. To „życie przeżyte" niczym „Sanatorium pod Klepsydrą" nabrało niezwykłego wymiaru.