Gucieńko lenił się...

Tadeusz Konwicki pojawił się wczoraj po godz. 12 w warszawskiej kawiarni Czytelnika. Nie chciał komentować śmierci przyjaciela. – Nie jestem w stanie – powiedział, siadając przy stoliku na końcu sali, przy którym zazwyczaj się spotykali

Publikacja: 07.03.2008 02:10

Gucieńko lenił się...

Foto: Rzeczpospolita

W 1964 roku Konwicki poprosił Stanisława Dygata, by poznał go z Gustawem Holoubkiem. Ich znajomość zaowocowała współpracą przy czterech filmach. Od połowy lat 60. spotykali się w warszawskiej kawiarni Czytelnika, a później u Bliklego na Nowym Świecie. Literacki portret Holoubka Konwicki nakreślił w 1976 roku w książce „Kalendarz i klepsydra”:

„Gucieńko był Gustawem-czarodziejem. Miał w sobie tę niesamowitą magię, że nawet kiedy czytał książkę telefoniczną, ludziom szły ciarki po plecach. A jego siła brała się z ogromnego skupienia i z ogromnej jednorazowej eksplozji. Gucieńko nigdy nie próbował ról, to znaczy próbował, bezwstydnie markując. Gucieńko lenił się, a owo lenistwo było stanem ogromnej mobilizacji do czarodziejskiego seansu. Gucieńko lenił się, opowiadając krakowskie wice, grając w karty, chodząc na spacery, pogadując z przyjaciółmi. Gucieńko lenił się i sprężał w sobie energię fascynującej osobowości i ostrzył aktorską inteligencję, i rozhuśtywał w sobie przypływy natchnienia, które jest przeczuciem jakiejś niejasnej wielkości, wielkości chwili, wielkości charakteru ludzkiego, wielkości ogólnego przeznaczenia.

Gucieńko instynktownie dbał o higienę swego demonicznego wnętrza. Lękał się jak zarazy mieszczaństwa, lękał się jak anemii pozy artystycznej, lękał się kalectwa pracowitej profesjonalności. Więc taki Gucieńko, zupełny cywil, tajemniczy iluzjonista z krakowskiego Zwierzyńca, nieokiełznany przez nikogo żywioł wolnej woli, więc taki Gucieńko wychodził na scenę i hipnotyzował skołataną, umęczoną warszawską publikę.

Gucieńko, mówiąc cudzy tekst, starał się zobaczyć w nim swój własny. Gucieńko zwykłym tekstom teatralnym przydawał wiele osobistego tekstu, który bierze się – choć niespisany – z inteligencji, z przenikliwości, z nękających przeczuć, z bolesnych doświadczeń i ze zwykłej banalnej tęsknoty do poezji”.

Ja po prostu nie wierzę w śmierć. Nie wierzę. To głupie, co mówię, ale to wynik, po pierwsze – mojego lęku przed śmiercią, a po drugie – takiego mojego domniemania czy przeczucia, poczucia, że nikt nigdy jeszcze nie umarł. Wszyscy, którzy odeszli, cały krąg moich przyjaciół, znajomych, ludzi, których kochałem, z którymi obcowałem – łącznie z moimi rodzicami – oni wszyscy nie umarli. W dalszym ciągu żyją w mojej wyobraźni. Nigdy ich nie utożsamiam z pozycją nieboszczyka.

Gustaw Holoubek w filmie Jana Holoubka „Słońce i cień” (2007)

Powiedzieli dla „Rzeczpospolitej”

Po każdym moim spotkaniu z Gustawem Holoubkiem miałam wrażenie, że wychodzę bogatsza, mądrzejsza. To było tak, jakbym kończyła uniwersytet. Był wielkim aktorem i niezwykłym człowiekiem. Miał w sobie jakąś tajemnicę i nieprawdopodobne poczucie humoru. Dzięki niemu wydawało się, że aktorstwo jest najpiękniejszym zawodem na świecie. Zawsze był doskonale przygotowany na planie i tak podawał tekst, że był mistrzem. Przy tym przez cały czas miał w oczach takie diabliki czy ogniki, które sprawiały, że praca z nim była niespodzianką. Ale gdy spojrzałam w jego oczy, od razu wiedziałam, jak mam grać. Wraz z nim odchodzą tysiące anegdot o aktorach, które potrafił opowiadać całą noc. —not. j.sad.

Utożsamiał to, co jest najbardziej wartościowe w polskim teatrze i kulturze, czyli intelektualne kreowanie sztuki oparte na emocjach, ale jednak kontrolowane przez rozum. Charyzma, którą miał, powodowała, że to nie on wchodził w politykę i działalność społeczną. To polityka i społeczeństwo potrzebowały jego indywidualności. A nam, aktorom, był potrzebny jako symbol tego, co w nas najszlachetniejsze i najwspanialsze. Dzięki niemu o aktorach myślało się jak o kapłanach czy inżynierach dusz.

Miałem nie najlepszy okres i wtedy zadzwonił do mnie Gustaw Holoubek. Zażartował, że ktoś mu zwrócił uwagę, że mnie przegapił, a już dawno powinien zatrudnić w Teatrze Dramatycznym. Nigdy nie zapomnę jednej z pierwszych prób, kiedy starałem się zagrać jak najlepiej. Pochwalił mnie i dobrodusznie zauważył, że nie powinienem pokazywać po sobie, jak bardzo się staram. Korzystam z tej uwagi do dziś. Wziąłem sobie też do serca słowa, że teatr nie służy do podglądania, tylko do oglądania.

W sposób znaczący zaważył na moim guście artystycznym już w latach 50. Był pierwszym artystą, który zachwycił mnie jako wykładowca w szkole teatralnej. Potem miałem okazję podziwiać go jako aktora i współpracować z nim jako dyrektorem Teatru Dramatycznego, z którego w stanie wojennym został wyrzucony. Gustaw jako aktor zawsze był gotów na pewien rodzaj improwizacji. Widziałem np., jak w ciągu tygodnia grał Króla Leara, wypełniając go co wieczór inną mieszanką emocji. To było fascynujące. Gustaw Holoubek uświadomił nam, że na aktorstwo składają się rozmaite, często trudne do uchwycenia, elementy. Alchemia, którą trudno nazwać. Postacie, które grał, opromieniał aurą swej osobowości. W ten sposób powstawała postać pełna metateatru i metafizyki. Ta aura pozwalała np. unieść w przestworza jego Gustawa–Konrada w Wielkiej Improwizacji. Ta rola była nie tylko dla mnie jednym z największych doznań w powojennym teatrze.

—not. j.b-s.

Gustaw Holoubek był indywidualnością absolutną. Środowisko aktorskie, które zawsze jest kojarzone z emocjonalnością i pozostaje niespełnione, jeśli chodzi o ambicje intelektualne – przeniósł w świat trwałych wartości, z którym należy się liczyć. Umiał nazwać nasze emocje. Intelektem posłużył się do rozbioru Wielkiej Improwizacji i dzięki temu zyskała jej romantyczność, którą mamy w sercach i lędźwiach, a która przed jego rolą była tylko uniesieniem – bywa że trudnym do zniesienia i traktowanym okazjonalnie. Bazą wszystkiego był dla niego Kraków, z którego pochodził – Kraków powolny i konserwatywny. On też był konserwatystą. Ze wszystkich nowych dań we wszystkich nowych restauracjach zawsze wybierał kromkę chleba z masłem. Przez całe życie pozostał chłopcem z Krakowa, gdzie wychodził do swoich kolesi na podwórko i kopał piłkę. Zmienił tylko piłkę na karty, a kolesi miał przy stoliku w Czytelniku, u Bliklego. Byłem z nim związany od dziecka, od „Historii żółtej ciżemki”, gdzie grał Wita Stwosza. W Teatrze Dramatycznym podziwiałem go, stojąc w kulisie. Uczyłem się wrażliwości, próbując patrzeć na świat jego oczami. Kiedy wychodził na scenę, robiło się jasno, przyciągał całą uwagę widzów niczym pole magnetyczne.

—not. j.c.

Pierwszy raz zobaczyłem go na scenie w sztuce „Trąd w pałacu sprawiedliwości”. Wrażenie było niezwykłe. Nigdy wcześniej nie widziałem aktora, który potrafiłby do tego stopnia skupić na sobie uwagę publiczności. Niezwykła sugestywność Holoubka w „Dziadach” Kazimierza Dejmka doprowadziła do tego, że ludzie wyszli na ulice. Właściwie więc to on zapoczątkował studencką rewolucję Marca ’68 r. Ta strata jest nie do zastąpienia. To nie moment, by cytować jego liczne i wspaniałe anegdoty czy kreślić portret Holoubka jako świetnego gawędziarza. Również drugorzędna wydaje się teraz sprawa jego olbrzymiej popularności w środowisku. Był twarzą polskiego teatru w XX wieku. Za najwybitniejszą jego rolę filmową uznaję tę w „Pętli” Wojciecha Hasa według opowiadania Marka Hłaski.

—not. b.m.

O ile Łomnicki w każdej roli był inny, o tyle Holoubek zawsze był sobą. Miał swój sposób mówienia, własną melodię słowa. Gdy tylko wyszedł na scenę, od razu istniał. Po prostu indywidualność aktorską nosił w sobie. Holoubek to charakterystyczny aktor dramatyczny, ale z czasów krakowskich zapamiętałam go także z roli Gzymsika w „Romansie z wodewilu”.

—not. j.sad.

Zmarł jeden z najmądrzejszych ludzi w naszym kraju, który z poczuciem humoru potrafił opowiadać o tym, co dzieje się w Polsce, o chaosie i narastającej agresji – tak żeby uchronić nas od histerii. Przyglądałem mu się kilkakrotnie na planie filmowym: umiał wszystko. Nawet jak pokazywał się w bzdecie, pokazywał i mówił cokolwiek – fascynował indywidualnością. Miałem nadzieję, że nakręcimy z Gustawem scenę do filmu „Jeszcze nie wieczór” Jacka Bławuta o starych aktorach ze Skolimowa, którzy postanawiają wystawić „Fausta” Goethego. Czekaliśmy, kiedy się lepiej poczuje. Gustaw i ja mieliśmy iść do teatru, żeby pożyczyć kostiumy. A głównie chodziło o to, żebyśmy porozmawiali sobie, ja stary, on jeszcze starszy, o kondycji dzisiejszego aktora. I o to, żeby tego wspaniałego, cudownego nietoperza sfotografować, to było ważne w czasach, które schamiały. Do roli w tym filmie zapuściłem włosy. Teraz mogę je ściąć.

—not. j.c.

Moja znajomość z Gustawem Holoubkiem była fragmentaryczna, aczkolwiek intensywna. Duże wrażenie zrobiła na mnie jego wspomnieniowa książka. Spotkałem go kilkakrotnie, mieliśmy sposobność, by porozmawiać, ale pewnie najważniejsze okazało się to, że raz byłem z Holoubkiem na meczu Cracovia – Polonia Warszawa. Nie wiem, czy to się nadaje do pośmiertnego wspomnienia... Dzień był zimny. Holoubek obserwował grę starannie opatulony. Z przebiegu zdarzeń na boisku byliśmy zadowoleni, bo Cracovia wygrywała. Holoubek przez cały mecz w ogóle się nie odzywał, tylko raz ryknął: „A bramkarz jak ch... stoi!”. No i tyle, szczerze mówiąc. Raz zaprosił mnie nawet do swego słynnego stolika w kawiarni u Bliklego. Nie zdążyłem się jednak dosiąść. A teraz jest już po meczu.

—not. b.m.

Dla mnie jako rektora to przede wszystkim pierwszy wybitny absolwent krakowskiej szkoły teatralnej. Należał do pierwszego rocznika po wojnie. Wyszedł z przedwojennej, krakowskiej szkoły słowa użytego w służbie sztuki. Całe życie był mistrzem słowa, służył mu. Każde spotkanie z panem Gustawem było świętem, choć nigdy razem nie zagraliśmy. Prezentował wielkie poczucie humoru, które mi bardzo odpowiadało. Jego śmierć to wielka strata, bo odszedł nie tylko wspaniały aktor, ale także jeden z wielkich polskich intelektualistów.

—not. j.sad.

Są takie chwile, kiedy słowa stają się zbyt mało znaczące, żeby wyrazić to, co się czuje i myśli. Odejście Gustawa Holoubka to jeszcze jeden dowód przemijania epoki i tego, co w człowieku najszlachetniejsze i w życiu, i na scenie. Wypadałoby powiedzieć, że poza bardzo dogłębnym i poważnym traktowaniem teatru i zawodu był człowiekiem o dużym poczuciu humoru, encyklopedią anegdot. Każdy kontakt z nim to był nie tylko zaszczyt, ale i radość. Żal. Wielki żal. Tu zastępstwa zrobić się nie da.

—not. j.r.k.

Cust

- „Trąd w pałacu sprawiedliwości” Bettiego, reż. Maria Wiercińska (1958)

Uroczysty

- „Anioł zstąpił do Babilonu” Dürrenmatta, reż. Konrad Swinarski (1960)

Edyp

- „Król Edyp” Sofoklesa, reż. Ludwik Rene (1960)

Hamlet

- „Hamlet” Szekspira, reż. Gustaw Holoubek (1962)

Gustaw-Konrad

- „Dziady” Mickiewicza, reż. Kazimierz Dejmek (1967)

Lear

- „Król Lear” Szekspira, reż. Jerzy Jarocki (1977)

Fior

- „Operetka” Gombrowicza, reż. Maciej Prus (1986)

Tolo

- „Skiz” Zapolskiej, reż. Witold Zatorski (1981)

Superiusz

- „Pieszo” Mrożka, reż. Jerzy Jarocki (1981)

Prospero

- „Burza” Szekspira, reż. Krzysztof Zaleski (1991)

Teatr
Kaczyński, Tusk, Hitler i Lupa, czyli „klika” na scenie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Teatr
Krzysztof Warlikowski i zespół chcą, by dyrektorem Nowego był Michał Merczyński
Teatr
Opowieści o kobiecych dramatach na wsi. Piekło uczuć nie może trwać
Teatr
Rusza Boska Komedia w Krakowie. Andrzej Stasiuk zbiera na pomoc Ukrainie
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Teatr
Wykrywacz do obrazy uczuć religijnych i „Latający Potwór Spaghetti” Pakuły