Inaczej było z powściągliwą krytyką, która nawet w apogeum możliwości twórczych Mrożka nie zawsze doceniała go na miarę zasług. W jednym z felietonów, które w latach 70. minionego wieku drukował w miesięczniku „Dialog”, dawał przewrotne rady początkującym dramaturgom. Pisał, aby nie wyrywali się broń Boże zbyt wcześnie z arcydziełem, gdyż krytycy nigdy potem nie wybaczą im utworów niższej rangi. Mrożek regularnie zbierał od krytyki cięgi za każdy swój dramat po „Tangu”.
Bo też ten właśnie utwór, głęboko zakorzeniony w polskości, uznany za polemiczny wobec „Wesela” Wyspiańskiego oraz dramatów Witkacego i Gombrowicza – jakkolwiek autor od tych asocjacji stanowczo się odżegnywał – jest zarazem ponadczasową i uniwersalną przypowieścią. Opowiada o uwikłaniu bohaterów w historię, instytucjonalizacji życia społecznego i atrofii rodzinnego, co wszelką indywidualność skazują na zagładę. Skoro wszystkie chwyty stają się jednakowo uprawnione, nawet bunt stracił na znaczeniu. Autor zdrowo szydzi ze wszystkich – zarówno nowoczesnych, jak i obskuranckich poglądów współczesnych strasznych mieszczan, z ich konformistycznej postawy dającej pole do popisu różnego autoramentu chamom, którym nietrudno zasmakować w podsuwanej niemal pod sam nos władzy. Gorzko też ironizuje na temat niemocy sztuki. Inteligenccy bohaterowie Mrożka dochodzą do wniosku, że tragedia jest już niemożliwa, najwyżej farsa.
„Tangiem” Mrożek tak wysoko ustawił sobie poprzeczkę, że aż do „Emigrantów” kolejne teksty okazywały się nie takie… A przecież „po drodze” zdarzało się Mrożkowi napisać choćby takie arcydzieło jak „Rzeźnia” zajmująca się opozycją między tym, co klasyczne i wysublimowane w sztuce, a tzw. samym życiem, które w postaci odgłosów zarzynanych zwierząt zakłóca przebieg galowego koncertu w filharmonii. W tym słuchowisku – szybko przyswojonym przez teatr – dał wyraz przekonaniu, że człowiek pod cienką osłoną kultury skrywa ciemne instynkty i zimne okrucieństwo. Ukazał jego deprawację, a w konsekwencji klęskę. Proroczy tekst obnaża bezsens naruszania w imię sztuki tabu ludzkiej cielesności oraz przekraczania przez artystów kolejnych granic (szczególnie dobrego smaku).
Kiedy podczas prapremiery „Rzeźni” (w 1975 r. w warszawskim Teatrze Dramatycznym) dyrektor Filharmonii (Andrzej Szczepkowski) zachęcał widzów do zrzucenia krępującej odzieży i zapraszał do udziału w koncercie na woły, obuch i siekierę, a Rzeźnik (Zbigniew Zapasiewicz) wysypywał z wora stos noży, odczytywano to jako wróżbę końca kultury europejskiej i zapowiedź barbarzyństwa. Po doświadczeniach awangardy lat 90. z pochodem rozmaitych teatralnych mód, z młodym brutalizmem na czele, propozycja powrotu do natury przestała brzmieć szyderczo. Raczej jak hasło kolejnego happeningu. Dziś obrotny menedżer zamieniający filharmonię w szlachtuz mógłby liczyć na awanse, apanaże i pełne uznanie „idących z duchem czasu” krytyków.
W „Pieszo” zajął się Mrożek rozpadem dawnego i początkami nowego świata, który spowodowała druga wojna światowa. Pokazał reprezentantów ludu, którym wojna – paradoksalnie – przynosi posmak prawdziwej wolności, dając okazję wykazania się zmysłem praktycznym, na przykład handlowym. Przybierze też, niestety, wynaturzoną formę bandyckiego procederu polowania na ukrywających się Żydów. Wygnańczy los połączy prosty lud z przedstawicielami umysłowej elity. Gdyby nie burza historycznych przemian, wcześniej zapewne nie mieliby okazji do wymiany zdań, w czym Mrożek unaocznił ironiczny aspekt wojny.
„Ambasador” z kolei, przewrotna opowieść o dyplomatycznych zmaganiach przedstawiciela niewielkiego kraju na terytorium olbrzymiego mocarstwa, poruszał śmiałością diagnoz w czasach, gdy opieka Wielkiego Brata ze Wschodu była w Polsce realnym zagrożeniem.