Przed czterema laty podczas festiwalu Dwa Teatry w Sopocie, gdy przewodził jury w konkursie słuchowisk, w czasie ogłaszania werdyktu w kategorii telewizyjnej wszedł na scenę i w kilku zdaniach dał wyraz swemu niezadowoleniu z nieprzyznania żadnej nagrody spektaklowi „Król Edyp” Gustawa Holoubka. Zapytany, czy kierował się emocjami, odpowiedział w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”: „Nie. To było przemyślane działanie z potrzeby serca. Uważam, że są chwile, w których trzeba się zachować”. Nikomu się nie podlizywał, nie zabiegał o stanowiska. Uchodził za człowieka, który w imię własnych przekonań może pójść na wojnę z każdym. A z drugiej strony – za wspaniałego kompana do całonocnych rozważań o świecie i sztuce.
– W moim wieku rzadko nawiązuję przyjaźnie. To zapewne sprawa starych nawyków i przyzwyczajeń – mówił „Rz” pisarz Marek Nowakowski. – Ale Krzysztof był wyjątkiem. Zaprzyjaźniliśmy się dziewięć lat temu, choć nasze drogi się przecinały i wcześniej. Dzielił się ze mną opiniami na temat ostatnich lektur, literackich olśnień. Sądy miał trafne, niebanalne. Zbliżyła nas wspólna wizja rzeczywistości.
Reżyserując spektakle, które wpisały się do historii polskiego teatru, jak „Mahagonny” Brechta i Weilla czy „Ślub” Gombrowicza w warszawskim Teatrze Współczesnym, Zaleski był wierny przede wszystkim autorom, dopiero potem własnej interpretacji. „Nie zamierzam traktować tekstu sztuki teatralnej jako pretekstu do czegoś, co stanie się wyłączne moją autorską wizją. Takich ambicji ani potrzeb nie mam” – mówił w wywiadzie dla „Filmu” w 1979 roku.
Uchodził za teatralnego konserwatystę, uważał, że przedstawienie nie musi bulwersować, by stać się wydarzeniem artystycznym. „Widzowi trzeba zostawić jego intymność. Niech sobie siądzie w ciemności i ma czas, aby trochę pomyśleć, po swojemu” – opowiadał „Teatrowi”. W Teatrze Telewizji zrealizował 20 przedstawień. Ostatnim jest „Przyjęcie” Mike’a Leigh, w którym wspaniałą rolę zagrała jego żona Maria Pakulnis. Sam wystąpił w ponad 50 filmach, mimo że nie był absolwentem wydziału aktorskiego i powtarzał, że jest człowiekiem teatru, nie kina. Na ogół obsadzano go w rolach mężczyzn szorstkich w obyciu. – Był niezwykle utalentowanym amatorem – wspomina Feliks Falk. – Pojawiał się w moich filmach wielokrotnie. Symbolicznie kończył „Wodzireja”, gdy w ostatniej scenie składał gratulacje Lutkowi Danielakowi. Zawsze kreował bardzo wyraziste postaci. Był sobą, nikogo nie udawał.
W sierpniu 2006 roku został dyrektorem Teatru Polskiego Radia, a kilka miesięcy później – szefem radiowej Dwójki. „Nie jestem zwierzęciem stadnym i staram się zachować własny punkt widzenia – opowiadał „Rzeczpospolitej”. – Żadnych dyspozycji o charakterze politycznym nie otrzymuję. Gdybym otrzymał, tego samego dnia zrezygnowałbym z piastowania obu stanowisk. Jestem daleki od tego, żeby przenosić na sferę kultury klimat wulgarnych kłótni międzypartyjnych. Nie dlatego, żeby kultura miała być zamkniętym rewirem, po którym poruszają się wyłącznie pięknoduchy zwrócone tyłem do rzeczywistości. Artyści nie mogą się odcinać od aktualnych wydarzeń, ale na pierwszym planie muszą stawiać publiczność”.