Księżna Diana (Małgorzata Kożuchowska) i książę Roberto (Piotr Adamczyk) całują się namiętnie.
Kochankowie z woli rodziców nie mogą być razem. I co z tego?! Scena jest pretensjonalna, melodramatyczna, staroświecka. Aktorzy obejmują się w nienaturalnych, operetkowo-baletowych pozach. Wtedy równocześnie tryska woda ze stojącej obok fontanny, zsuwa się z nadscenia neon w kształcie tęczy, a tuż pod nim wyrastają słoneczniki i zwracają ku słońcu jak w kreskówce. Publiczność wybucha śmiechem. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
Jan Englert sięgnął po XVI-wieczną sztukę o służącej, która zakładając suknię swojej pani, poczuła się księżniczką, po to, by przypomnieć, że teatr jest grą i zabawą. Użył chwytów starych jak świat, sprawdzonych przez Szekspira, Calderona i Moliera – teatru w teatrze i
komedii omyłek. W czasie brutalistów, orgii genderowych, uwspółcześniania klasyki i przekładania na język multimediów wydawać by się mogło, że taki spektakl jest niemożliwy. Tymczasem w Narodowym ożyła aura, jaką pamiętam z „Wesela Figara” i „Kubusia Fatalisty” granych w Dramatycznym za dyrekcji Gustawa Holoubka, 30 lat temu.
Englert udowodnił, że mówienie wierszem wcale nie jest passé. To sztuka. Trzeba mieć jednak w zespole artystów. Inspirację znalazł w znakomitym tłumaczeniu Jarosława Marka Rymkiewicza. Słowna żonglerka aktorów jest perłą w paradzie teatralnych konwencji, szermierczych pojedynków i cyrkowych salt. Po scenie jeździ samochód z wesołego miasteczka. Małgorzata Kożuchowska pędzi na skuterze, jakby to była posthanuszkiewiczowska „Balladyna. Reaktywacja”. Są piosenki i musicalowy finał.