Adaptacja jego powieści w Narodowym nawiązuje do „Ferdydurke", ale w przeciwieństwie do utworu Witolda Gombrowicza stawia na wątki miłosne.
Zaczyna się groteskowym monologiem Pawła (Marcin Hycnar), przedwojennego inteligenta pragnącego odmienić swój los. Gdy uratował żydowskiego studenta spod endeckiej pałki, ten wytłumaczył mu, że świata nie zmieni.
Egzystencjalny fatalizm przewija się przez całą historię – w motywach komicznie gderliwego ojca (Krzysztof Stelmaszyk), w części paryskiej, gdy przed wybuchem II wojny światowej Paweł obraca się w kręgach bohemy, a także w podwarszawskim salonie ciotki Walerki po upadku powstania. Bohater „Ferdydurke" pojął w końcu, że „nie ma innej ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę". Paweł jest bardziej sceptyczny: kolejna ucieczka to te same problemy. Przekonują go o tym niedokończone romanse z fordanserką Lidką (świetna Patrycja Soliman) i Francuzką Dodo (Dominika Kluźniak).
Glińska nie mówi o ludzkim koszmarze pompatycznie. Tym razem ubrała swoją opowieść w kostium podkasanej muzy z przedwojennej Cafe Klub, gdzie Paweł i Lidka piją wódkę, tańcząc foxa w otoczeniu prostytutek. Im większy dramat – tym większa nieznośna lekkość bytu. Miłość, mająca być lekiem na całe zło, przypomina taniec na dancingu. Ludzie starają się udawać piękniejszych, niż są, by zapomnieć o codziennej beznadziei.
Motywy retro są atrakcyjne wizualnie, z czasem jednak rażą pustką jak pokazywane życie. Proza Dygata na scenie nie jest tak esencjonalna jak Gombrowicza i bywa, że nuży wielosłowiem – pomimo pociętych absurdalnie dialogów. Podobieństwo ludzkich dramatów byłoby bardziej wyraziste, gdyby spektakl był krótszy. A tak siłę rażenia bomby ma dopiero drugi akt.