Wizyta Tanztheater Wuppertal inaugurująca Sezon Kultury Nadrenii Północnej-Westfalii w Polsce wzbudziła nieprawdopodobne zainteresowanie. Najsłabiej jednak przyjęto „Cafe Müller", choć to spektakl najważniejszy w dorobku Piny Bausch. Zdawkowe oklaski w sposób przykry kontrastowały z entuzjazmem po „Święcie wiosny".
Czy to oznacza, że polski widz woli tradycyjny balet od propozycji wręcz rewolucyjnej? Realizując w 1975 r. swoją wersję „Święta wiosny" – żywiołową, dziką, wręcz ekstatyczną – Pina Bausch podążała śladem wielkich choreografów. Trzy lata później odrzuciła swój oryginalny dorobek baletowy i stworzyła „Cafe Müller", dając początek nowej dziedzinie sztuki: teatrowi tańca.
Dziś widz ogląda spektakl obojętnie, choć nie dlatego, że się zestarzał. Nowatorskie kiedyś pomysły od dawna powiela niemal każda grupa tańca nowoczesnego. Ale to Pina pierwsza wpadła na pomysł, by z pozornej bieganiny po scenie, szamotaniny tancerzy wśród rozstawionych krzeseł stworzyć opowieść o ludzkiej samotności. Inni ją tylko kopiują, robią to jednak w sposób niedbały, sceniczny bezład biorąc za istotę rzeczy. Dla niej był poprzedzony wnikliwą pracą. Tancerzom kazała się poruszać z zamkniętymi oczami, by zderzenia z meblami wypadały naturalnie, a autentyczna niepewność ruchów podkreślała zagubienie kreowanych postaci.
Wielkość Piny Bausch polega też na tym, że po „Cafe Müller" poszła dalej, naśladowcy zostali w tyle. Zrealizowany w 2006 r. „Vollmond", pokazany obecnie w Warszawie, to zupełnie inna opowieść.
Artystka u schyłku życia życzliwiej patrzyła na świat, a widowiska tworzyła z luźnych, często banalnych epizodów, by od czasu do czasu olśnić niezwykłym pomysłem choreograficznym. Każdy taki taneczny monolog ma emocjonalną szczerość, członkowie jej zespołu nie czują się ograniczeni techniką, po prostu wyrażają siebie.