Cztery lata temu niespodziewane zwycięstwo w Michigan postawiło na nogi zamierającą kampanię Berniego Sandersa przeciw Hillary Clinton. Tym razem ten kluczowy stan postawił jednak na Joego Bidena. To jego najważniejsze zwycięstwo, bo sukces na południu, gdzie większość stanowią Afroamerykanie, nikogo nie zaskoczył. Wiceprezydent już dwa tygodnie temu odniósł podobne zwycięstwo w Karolinie Południowej dzięki poparciu czarnoskórych wyborców.
Sanders liczył, że uda mu się powtórzyć strategię Donalda Trumpa z 2016 r. Tak jak nowojorski miliarder przyjął radykalny program, tyle że lewicowy. Zakładał, że w miarę, jak umiarkowani kandydaci będą prowadzili między sobą morderczą walkę, on sam wybije się na prowadzenie i w końcu stanie się nieuniknionym kandydatem demokratów, nawet wbrew aparatowi partyjnemu. Sandersowi miała w tym pomóc mobilizacja młodych wyborców.
Przeczytaj także: Koronawirus atakuje też vipów. Ofiary stają się symbolami
Ani do mobilizacji młodych, ani do morderczej walki rywali Sandersa jednak nie doszło. Przeciwnie, po spektakularnym zwycięstwie Bidena w superwtorek 3 marca wszyscy inni kandydaci wycofali się z wyścigu o Biały Dom i poparli byłego wiceprezydenta. Jedynie senator Elizabeth Warren, choć ideologicznie bliska Sandersowi, nie wydała żadnego zalecenia swoim sympatykom.
W środę różnica w liczbie delegatów między pozostałymi na placu boju kandydatami bardzo się powiększyła. Biden ma ich teraz 883, podczas gdy Sanders – 663. Aby uzyskać nominację Partii Demokratycznej, trzeba ich zgromadzić 1991.