– Nie będziemy organizować dużej konwencji z udziałem tłumów – nie jest czas na to – powiedział niespodziewanie prezydent Donald Trump w ubiegły czwartek, przyznając, że nie byłoby to bezpieczne. Ameryka pogrążona jest w drugiej fali pandemii wirusa SARS-CoV-2, którym zakaziło się już ponad 4 mln ludzi, a dziennie przybywa ponad 65 tys. chorych, głównie na południu i zachodzie kraju.
Donald Trump jeszcze niedawno utrzymywał, że wirus „sam jakoś zniknie" i nie zważając na zagrożenie, szykował się do tradycyjnej konwencji, w której normalnie uczestniczy kilkadziesiąt tysięcy ludzi: delegatów, członków partii, celebrytów, dziennikarzy. Odbywająca się co cztery lata impreza to trwające kilka dni, niezwykle widowiskowe wydarzenie, z licznymi imprezami towarzyszącymi. Centralnym punktem programu jest głosowanie i nominacja kandydata, który potem wygłasza przemówienie. Trump liczył, że konwencja będzie uroczystym uhonorowaniem jego pierwszej kadencji, umocni jego wizerunek jako prezydenta i pokaże siłę Partii Republikańskiej.
Nonszalancja szkodzi Trumpowi
Do odwołania wydarzeń w Jacksonville, zaplanowanych na 24–27 sierpnia, namówili Trumpa jego doradcy, którzy przekonywali, że konwencja w tradycyjnej formie w trakcie pandemii, która na Florydzie bije rekordy (liczba zachorowań przekracza często 10 tys. dziennie), zaszkodzi jego wizerunkowi politycznemu. Już ucierpiał znacznie ze względu na nonszalanckie podejście prezydenta do Covidu.
– Gdy okazało się, że nie będzie to taka konwencja, jakiej chciałby, prezydent ustąpił – mówi cytowany przez „Washington Post" anonimowy rozmówca republikański.
O tym, że frekwencja może nie dopisać, słychać było od tygodni. Część członków Partii Republikańskiej zapowiadała, że nie zamierza brać udziału w tym wydarzeniu z obawy przed wirusem. A kongresman Darin LaHood z Illinois mówił na początku lipca w wywiadzie prasowym, że wręcz nikt nie pojedzie na konwencję.