Gdyby przeprowadzono podobne referenda w innych krajach Unii, prawdopodobnie w wielu z nich wynik byłby podobny. Europejczycy, szczególnie z małych i średnich krajów, po prostu nie chcą traktatu lizbońskiego. Widzą, że zmienia on układ sił w Europie. Arogancja wielkich państw została ukarana, Angela Merkel poniosła dotkliwą porażkę.Niepokojący był już sam sposób, w jaki próbowano ten dokument wprowadzić. Gdy chodziło o konstytucję Unii, deklarowano, że o sprawie mają zadecydować wszyscy obywatele Europy. To jednak nie wyszło. Francuzi i Holendrzy zagłosowali bowiem przeciw. Ogłoszono wtedy, że traktat jest już martwy.
Ale potem nagle okazało się (zdecydowali o tym głównie Niemcy), że wcale martwy nie jest. Tyle że postanowiono nie ryzykować i przeforsować ten dokument – po niewielkich poprawkach i pod inną nazwą – za pomocą kuluarowych, politycznych mechanizmów. Poza jakąkolwiek kontrolą opinii publicznej, bez „zbędnych” debat i dyskusji.
Nawet w Niemczech, których pozycja po ratyfikacji traktatu miała być mocniejsza, pojawiają się głosy, że proces jego wprowadzania przeczy zasadom, które leżą u podstaw integracji europejskiej. Całkowicie zlekceważono wolę Holendrów i Francuzów. Przyzwoitość nakazywałaby, żeby teraz jeszcze raz spytać te dwa narody o zgodę. Czy akceptują ten dokument w nowej formie.
Niewykluczone, że znajdzie się sposób, jakiś trik, żeby przymusić do przyjęcia traktatu również Irlandczyków. Już przed referendum wywierano na nich bardzo silne naciski, żeby głosowali na „tak”. To lekceważenie demokracji zaczyna już przypominać farsę i prędzej czy później się zemści. Może, niej daj Bóg, pogrzebać ideę wspólnej Europy.
Już teraz pojawiają się sugestie, żeby inne kraje mimo wszystko kontynuowały proces ratyfikacyjny. Prezydent Lech Kaczyński nie powinien się włączać do tej akcji. Nie powinien składać swojego podpisu pod traktatem. To byłby bardzo poważny błąd. Polska powinna pamiętać o zasadach i o tym, że w Unii Europejskiej powinna odgrywać rolę adwokata średnich i małych państw.