Inny świat zapatystów

Rewolucja Indian w meksykańskim stanie Chiapas przeszła w powolną pokojową fazę: polega dziś na budowaniu faktycznego państwa w państwie. Bronią stało się słowo, docierające do każdego zakątka świata dzięki Internetowi i tysiącom nawiedzonych „zapaturystów”

Publikacja: 26.07.2008 01:58

Inny świat zapatystów

Foto: Rzeczpospolita

Mężczyzna z twarzą zasłoniętą czarną chustą pilnuje bramy. Za chwilę zmienia go kobieta, też z zasłoniętą twarzą. Kilka metrów dalej mężczyźni w kominiarkach sprawdzają paszporty gości w specjalnym pomieszczeniu.

Meksykański stan Chiapas, osada Oventic położona na wysokości ponad 2 tys. metrów. Jedno z pięciu centrów zapatystów, indiańskich buntowników, którzy 14 lat temu wywołali powstanie, a dziś budują własny świat w środku meksykańskiej dżungli.

Kiedy widzi się leniwie przechadzających się tam Indian, kobiety tkające szale i bluzki, wiejską zabudowę, trudno sobie wyobrazić, że to miejsce zaraża ideami setki tysięcy antyglobalistów na całym świecie. Że to dzięki tej grupce biedaków Manu Chao, Gabriel Garcia Marquez czy Oliver Stone lubią mówić o sobie jako dumnych przyjaciołach Indian z Chiapas.

W 1994 r. to w tych okolicach wybuchła zbrojna rewolucja, o której dzięki sile mediów usłyszał cały świat. Choć armia zapatystowska działa dalej ukryta w dżungli, to rewolucja zmieniła całkowicie swój charakter.

Szalony subcomandante Marcos dalej nosi kominiarkę, by w ten sposób pokazać, że to nie jest ruch jednego człowieka, że on reprezentuje każdego Indianina. Ale choć pozostaje najbardziej znanym ideologiem ruchu, to ani on nie jest dziś przywódcą, ani nikt inny tej roli nie pełni.

Rewolucja przeszła w powolną pokojową fazę, wojnę sieciową; polega dziś na budowaniu własnego, autonomicznego świata wewnątrz państwa Meksyk. Wojnę, w której bronią nie jest już karabin, ale słowo docierające do każdego niemal zakątka świata.

Jadąc krętymi drogami z San Cristobal de las Casas, co jakiś czas można napotkać napisy głoszące „Teren rządzony przez zapatystów”, „Wszystko dla wszystkich. Nic dla nas”. Choć jeszcze częściej na drodze można spotkać wojskowe patrole z karabinami maszynowymi wycelowanymi w drogę, którym lepiej się nie przyznawać, że jedzie się do Oventic, to władza musi tolerować faktyczną autonomię Indian.

Kilkanaście wiejskich osad składa się na jeden powiat. Kilka albo kilkanaście takich wiejskich powiatów tworzy caracol – po hiszpańsku „ślimak”. Ślimak jest dziś symbolem nowego, pokojowego etapu zapatystowskiej rewolucji. Taka sieć wiosek przyznających się do związków z zapatystami stała się praktycznie całkowicie niezależna od rządu. Jest takich sieci w stanie Chiapas co najmniej pięć. W sumie kilkaset wiosek.

Ilu jest dziś zapatystów? Oni sami odpowiadają tylko, że „dużo”. Bardziej precyzyjnej informacji nie można od nich uzyskać. Podobnie jak się dowiedzieć, gdzie jest teraz subcomandante Marcos czy jak liczna jest ukrywająca się w dżungli armia. Co robi armia? Ćwiczy. Po co? Bo może kiedyś być potrzebna. Do czego? Tego nikt nie wie. Niejasne odpowiedzi jak od bohaterów Marqueza. Bo świat zapatystów jest magiczny. Ale żyją w nim prawdziwi ludzie, rodziny, społeczności, które zaczynają tworzyć własną, alternatywną rzeczywistość. Wejścia do Oventic chronią mężczyźni w kominiarkach, ale żaden nie ma broni. Przynajmniej na wierzchu.

Żeby wejść do środka, trzeba się wylegitymować i gęsto tłumaczyć. Dziennikarz z Polski musi napisać półstronicowe oświadczenie, po co tu jest, czego szuka. Kartkę z paszportem ludzie w kominiarkach zanoszą do władz caracolu – Rady Dobrego Rządu. Po godzinie jest odpowiedź. Mogę wejść, ale nikt z władz nie będzie rozmawiać, mogę obejrzeć, robić zdjęcia wyłącznie budynków albo ludzi z zasłoniętymi twarzami.

W Oventic Indianie z należących do caracolu wiosek pełnią rozmaite służby. Trabajo collectivo, czyli wspólna praca, jest starą tradycją Indian. – Pracujemy tu za darmo. Ja mam dyżur przez tydzień, potem wracam do siebie, zmieni mnie ktoś inny – mówi mężczyzna w niebieskiej koszuli z ukrytą twarzą. Wszystkie prace w caracolu wykonywane są społecznie.

Chałupy w Oventic wyglądają trochę lepiej niż w „normalnych” indiańskich wioskach w tej część Meksyku. Okazuje się, że nie mieszkają w nich ludzie. Każda z nich to jakaś instytucja.

Pierwsza z brzegu – kooperatywa kobiet szyjących rozmaite artystyczne stroje. Następna – Biuro Godności Kobiet. Dalej Rada Dobrego Rządu. Następny duży, kolorowy budynek to szpital. Dalej biuro komunikacji zapatystowskiej, w którym Indianie przygotowują m.in. filmy dokumentalne i rozmaite inne materiały. Wcześniej byli szkoleni przez przyjezdnych dziennikarzy. Dalej sala muzyki i największy budynek – szkoła. Niemal wszystkie domy pokryte są wymyślnymi malunkami, trochę jak z Chagalla, trochę jak z okładek psychodelicznych płyt zespołów rockowych z przełomu lat 60. i 70.

Unosząca się wokół mgła sprawia, że wszystko staje się jeszcze bardziej nierealne. Biedni Indianie w tradycyjnych strojach, biegające dzieciaki, mężczyźni w kominiarkach, góry, kolorowe malunki, kilka sklepików, boisko do koszykówki. Na końcu szkoła podstawowa, jedna z 300 już autonomicznych szkół, i pierwsze zapatystowskie gimnazjum.

– Co najważniejsze, uczą się w swoim językach (tzotzil i tzeltal). Poznają własną historię i własną kulturę. Prawdziwą historię i prawdziwą kulturę – podkreśla Concepcion Villafuerte, dziennikarka z San Cristobal wspierająca walczących Indian. O szkołach państwowych, w których Indian uczą Metysi, krążą wśród zapatystów czarne legendy. O tym, jak fatalnie traktowane są indiańskie dzieci, jakiego rodzaju nauczyciele są zsyłani do państwowych szkół w wioskach.

Poziom edukacji wśród indiańskich dzieci jest dramatycznie niski. Paolina Ordorica, dziś zajmująca się analizą mediów dla rządu meksykańskiego, uczyła kilka lat temu młodzież z indiańskich wiosek w pozarządowej szkole w stanie Chiapas. – Młodzież 16 – 17-letnia umiała tyle, ile normalne dzieci w wieku ośmiu – dziewięciu lat – opowiada.

Szkoła w Oventic nie jest ani czysta, ani świetnie zorganizowana, ale działa coraz sprawniej. Jedno jest pewne – uczą w niej według zasad ustalonych wśród miejscowej społeczności. I nie jest to szkoła wolna od ideologii. Widać to choćby z rewolucyjnych haseł wymalowanych na niemal wszystkich murach.

Wejścia do budyneczku, w którym obraduje Junta de Bien Gobierno, czyli miejscowa władza, pilnuje dwóch Indian. – Bardzo przepraszamy, ale nikt z władz się z panem nie spotka, bo są bardzo zapracowani – informuje jeden z mężczyzn. Nad czym tak pracują? – Uzgadniają dziesiątki rzeczy, np. zgodę dla francuskiego lekarza, który chce przez trzy miesiące uczyć miejscowych. Wydają zaświadczenia o urodzeniu dzieci, organizują sprzedaż kawy, osądzają kogoś, kto popełni przestępstwo, nawet wydają prawa jazdy – wylicza Rodrigez, student socjologii z Mexico City, który pomaga w organizacji rozmaitych prac w ośrodkach zapatystów.

Pytam strażników, jak wybierane są władze. – Uzgadniamy to na spotkaniach społeczności. – Jest głosowanie? – Nie. – No to jak wybieracie? – Uzgadniamy. W tym uzgadnianiu biorą też udział kobiety i dzieci.

Zapatyści tworzą własny świat. Czują się Meksykanami, ale z władzami nie chcą mieć nic wspólnego. Uważają, że zostali oszukani, bo z zawartego w 1996 r. porozumienia z San Andres o oddaniu autonomii Indianom władza się nie wywiązuje. Więc nic od niej nie przyjmują. Jeśli Indianin zapatysta skorzysta z pieniędzy z jednego z licznych obecnie programów rządowych, może zostać wykluczony ze społeczności. Państwo nie chce im dać autonomii, więc tworzą ją sami.

Prawna sytuacja zbuntowanych Indian jest niejasna. Podczas rewolucji powstańcy zabrali wielu prywatnym posiadaczom ziemię. I uprawiają ją do dziś. Rząd z jednej strony zrekompensował posiadaczom straty, ale z drugiej nie uznaje formalnie własności Indian. Jednocześnie proponuje im własność, ale nie kolektywną, tylko prywatną. A na to zapatyści się nie godzą. Bo ziemia należy do całej wspólnoty. Taka jest tradycja Indian.

Od dłuższego czasu władze o sprawie zapatystów milczą. – Jeśli media z całego świata nie piszą o zapatystach, to rząd po prostu się nimi nie zajmuje – przyznaje Paolina Ordorica.

Indianie tworzą spółdzielnie, gdzie każdy wynagradzany jest „sprawiedliwie”. Kawa oddana do spółdzielni ma swoją gwarantowaną minimalną cenę. Z kolei uprawiający dany kawałek ziemi człowiek musi płacić zatrudnionym na czas zbiorów pracownikom określoną minimalną płacę. W ten sposób Indianie radzą sobie bez wielkich gospodarstw i firm przetwórczych. Jedna z takich spółdzielni stosujących zasady fair trade (uczciwego handlu) powstała w okolicy Oventic Mut Vitz.

Czym się różni życie Indian w zapatystowskich wioskach od innych? – Przede wszystkim brakiem alkoholu i narkotyków – mówi Rodrigez. W normalnych indiańskich wioskach w niedzielę widać wielu pijanych w sztok mężczyzn. Bicie dzieci i kobiet jest tam codziennością. Indianie, wykorzystywani przez lata jak niewolnicy przez właścicieli ziemi, mieli regularnie zapewnioną jedną rzecz – niskiej jakości alkohol. Dzisiaj wielu z nich jest kompletnie zdegenerowanych. To widać wszędzie. Kobiety są traktowane fatalnie.

Jedną z pierwszych decyzji, jakie podjęto pod wpływem zapatystowskich kobiet, był zakaz picia alkoholu na terenach zapatystów. I dziś nie pije się nawet podczas licznych fiest. W każdym razie oficjalnie.

W indiańskich wioskach, nawet tych odwiedzanych przez turystów, widać zniszczone twarze Indian i przerażający brud. I choć dalej noszą swoje tradycyjne stroje, to ich twarze są smutne i zacięte.

W Oventic i dzieci, i dorośli są bardziej czyści. Uśmiechają się, pozdrawiają chętnie przechodzących. Tu czują się bardziej bezpieczni, są w swoim świecie.

– Po rewolucji się obudzili. Zrozumieli, kim są, że mają jakieś prawa, własną kulturę, że są ludźmi – opowiada we włoskiej kawiarence w San Cristobal de las Casas drobny meksykański przedsiębiorca. Choć nie jest entuzjastą Indian, przyznaje, że przed 1994 r. byli traktowani jak niewolnicy. – To było bardzo rasistowskie miasto jeszcze kilkanaście lat temu – mówi młoda dziewczyna, jedna z „zapaturystów”, którzy teraz tłumnie ściągają do stolicy stanu Chiapas.

Potwierdzają to w rozmowach niemal wszyscy: i przeciwnicy, i zwolennicy zapatystów. Przed 1994 r. Indianie pracowali czasem od 5 rano do 22 bez żadnego wynagrodzenia, jedynie za jedzenie i miejsce do spania. Byli traktowani jak ludzie gorszego gatunku. Indianin, mijając Metysa, musiał mu ustąpić miejsca na chodniku. Kiedy jeździli ze swoimi towarami do miasta, byli zwykle zatrzymywani przy wjeździe i musieli oddawać swoje produkty po cenie, która ustalili Metysi. Ci przejmowali towar i sami sprzedawali go na bazarze.

Dziś, 14 lat po rewolucji, Indianin, widząc Metysa, patrzy mu prosto w twarz. – Zwykle bardzo wyzywająco – mówi Jose Garcia, 34-letni Metys z San Cristobal. – Wtedy musieli pracować za darmo, teraz, jeśli nie zostaną solidnie wynagrodzeni, nie godzą się na żadne zajęcie. Na bazarze sami sprzedają swoje towary. Są już tacy, którzy zdążyli się wzbogacić i sami zatrudniają biednych Metysów – opowiada.

Jego rodzina przed rewolucją była bardzo zamożna. Sprzedawali kurczaki w turystycznej miejscowości Palenque. Kiedy rewolucja wybuchła, ruch turystyczny zamarł, firma popadła w długi, dziś żyje w biedzie. Są też tacy, którym powstańcy „w imię sprawiedliwości” zabierali domy.

Ale kilka lat po zbrojnym powstaniu San Cristobal stanęło na nogi. Z cichego miasteczka średniej wielkości stało się tętniącym życiem, zakorkowanym, bardzo trendy miastem, z setkami knajpek, dziesiątkami kawiarenek internetowych, pełnym rewolucyjnych symboli i przetaczających się młodych turystów z lewicowymi poglądami wypisanymi jeśli nie wprost na koszulce, to na twarzy.

– Rewolucja najpierw zrujnowała nasz stan, a potem zapatyści zrobili nam wielką akcję reklamową – mówi Jose Garcia. – Miliony ludzi na całym świecie dowiedziały się o naszym istnieniu. Dziś przyjeżdżają i „zapaturyści”, i normalni turyści, którzy chcą odwiedzić niecodzienne miasto w środku pięknej meksykańskiej dżungli.

Niezwykłej aury miastu dodały nazwiska znanych lewicowych artystów i intelektualistów, którzy dali się oczarować buntownikom. „Międzygalaktyczne spotkania” w sercu lakandońskiej dżungli wydawały się niezwykłe nawet tym, którzy do lewicowych pomysłów na zbawienia świata mają duży dystans.

Zapatyści doczekali się setek książek, filmów, ogromnej ilości zespołów muzycznych wysławiających ich działalność. W licznych księgarniach w San Cristobal można znaleźć opracowania naukowe dotyczące sytuacji Indian, eseje, powieści, płyty z muzyką i filmami. I jeszcze obrazy, malunki, najróżniejsze gadżety. To wszystko przyciąga tysiące ludzi. Zestawienie dżungli, magii San Cristobal i dramatycznego losu Indian, niewolników końcówki XX w., powoduje, że Chiapas stało się mekką rozmaitej maści młodych lewicowców.

Oczywiście pomógł w tym Internet, który zapatyści skutecznie i konsekwentnie wykorzystywali od samego początku. Dla lewicowych i liberalnych mediów na całym świecie trudno o bardziej wdzięczny temat.

Z dala od centrum, przy biednej uliczce, w brudnym i potwornie zabałaganionym biurze redakcji dziennika „La Foja” przyjmuje mnie szefowa i jedyny redaktor mocno lewicowego pisemka Concepcion Villafuerte. Jej gazeta przypomina polskie gazetki podziemne z lat 80. Dwie strony na cieniutkim papierze, tyle że wychodzi codziennie. Za darmo.

Około 60-letnia redaktorka-działaczka opowiada o sieci rozgłośni radiowych, które tworzą zapatyści. – Nawet ich wszystkich nie znam. I nie rozumiem, bo nadają w swoich językach. Muzykę i informacje. W San Cristobal jest ich co najmniej kilka. A w całym Chiapas więcej – opowiada. Działają nieoficjalnie, ale półlegalnie.

Sytuacja jest paradoksalna. Z jednej strony zapatyści nie są oficjalnie uznawani, z drugiej – w centrum San Cristobal, na Calle Guadelupe, jest duży zapatystowski ośrodek Tierra Dentro, z restauracją i sklepem sprzedającym zapatystowską bibułę, filmy, ubrania, kawę i miód z indiańskich spółdzielni. Zawiaduje nią Ernesto Ledesma, postawny mężczyzna z brodą o inteligentnej twarzy, kierujący instytucją o nazwie CAPISE (Centrum Analiz Politycznych, Badań Ekonomicznych i Społecznych) zajmującą się badaniem sytuacji Indian i obroną ich praw.

Twierdzi, że Indianie z zapatystowskich wsi byli i są poddawani presji czy wręcz fizycznie atakowani przez wojsko albo paramilitarne grupy. Kilka tygodni temu wojsko próbowało wejść do jednej z wiosek w niewiadomym celu. Żołnierze zostali pogonieni kamieniami. Indiańskie dzieci, kiedy bawią się w wojnę, złego przeciwnika zawsze nazywają żołnierzem.

Co jakiś czas zdarza się jakieś aresztowanie. Ale wioski zapatystowskie działają w miarę normalnie, ludzie żyją i pracują. W San Cristobal jest też „uniwersytet zapatystowski” – Centro Indigena de Capacitacion Integral Fray Bartoleme de las Casas, który prowadzi doktor Raymondo Sanchez. Z jednej siedziby został wyproszony, ale już ma drugą i wszyscy wiedzą, gdzie to jest.

Zapatyści i „zapaturyści” narzekają na oficjalne media i sposób relacjonowania przez nie wydarzeń związanych z zapatystami. Ale Paolina Ordorica, która zawodowo zajmuje się analizą meksykańskich mediów, choć przyznaje, że państwowa telewizja nie zawsze pokazywała wszystko, to tamtejsze gazety solidnie relacjonują działalność rebeliantów. – Wystąpienia Marcosa zawsze są drukowane przez różne oficjalne gazety – twierdzi.

Władze w Oventic wydają nawet prawa jazdy swoim ludziom. Choć praktycznie są to bezużyteczne świstki, to zdarza się, że policja, kontrolując Indianina, który wylegitymuje się takim „dokumentem”, puszcza go wolno.

– Władza ma związane ręce – mówi Jose Garcia. – Cokolwiek dzieje się z zapatystami, zaraz trąbi o tym cały świat. Tworzy się nowa poprawność polityczna. Rząd do końca nie może ich uznać, ale daje im coraz więcej, bo się ich boi. Prawdą jest bowiem, że zapatyści zmienili cały Meksyk. Teraz jest większa demokracja. To oni wyzwolili ruchy demokratyczne w całym kraju – przyznaje człowiek, którego rodzinę rewolucja doprowadziła do ruiny.

Jednak w Chiapas ciągle jest bardziej niebezpiecznie niż kiedyś. Podróż do Oventic wiele osób odradza. – W górach są bandyci, nie jedź tam w nocy – mówią. Co jakiś czas zdarzają się napady na samochody. Ale wtedy też nasila się akcja wojska i przez jakiś czas jest spokój. Zapatyści przekonują, że jeśli ktoś z nich popełni przestępstwo, natychmiast zostaje wykluczony. Przyglądając się spokojnej siedzibie w Oventic i codziennemu tam życiu, trudno w to nie uwierzyć. Ale zdarza się, że drogi są blokowane i stojący na nich Indianie żądają od przejeżdżających pieniędzy. Podają się wtedy za zapatystów. – To nie muszą być oni, to czasem są ludzie, którzy byli w armii zapatystowskiej, tam się nauczyli wielu rzeczy i zostali bandytami – mówi właściciel agencji turystycznej.

Indianie się zmieniają. Zmienia się ich kultura, sposób zachowania, strój. Jak mówi Concepcion, Indianie weszli do miasta. Okupują je coraz bardziej. Jest ich coraz więcej, Metysi trochę się wycofują. – Ale rasizm wciąż jest. Po obu stronach – przyznaje. Potwierdza to wielu moich rozmówców. – Napięcie jest coraz bardziej widoczne. Kiedyś byli strasznie traktowani. Teraz mają coraz więcej praw, żądają specjalnych dla siebie. A to denerwuje nas, Metysów – przyznaje Jose Garcia.

Indianie z Chiapas obudzili się. Liberalizm gospodarczy w wersji meksykańskiej oznacza wolny rynek dla wąskiej grupy uprzywilejowanych wybrańców, najczęściej bliskich rządzącej niepodzielnie przez 70 lat partii PRI. – Wejście układu o wolnym handlu NAFTA dla Indian mogło oznaczać koniec szans na cokolwiek. Ich małe gospodarstwa nie miałyby już żadnych szans, a państwo nie oferowało nic w zamian. Z sytuacji fatalnej mogli wpaść w jeszcze gorszą – przekonują ich zwolennicy. Trudno zbić te argumenty.

Gorzej, gdy natychmiast zaczynają mówić o światowym imperializmie i wyliczają całe litanie haseł dobrze znanych z lewackich demonstracji w Europie Zachodniej.

Komuny zapatystów są faktem. Działają i trudno im wiele zarzucić. W Chiapas udaje się to, bo rewolucyjny protest połączono z szacunkiem dla tradycji Indian. Marksistowscy ideolodzy z meksykańskich uniwersytetów, którzy od razu się tam pojawili, próbowali narzucić swój sposób myślenia, ale szybko zrozumieli, że sami muszą przyjąć sposób myślenia miejscowych. Życie we wspólnocie, choć przypomina życie komun hippisowskich z lat 60., jest kontynuacją indiańskich tradycji i stylu życia.

Rząd Meksyku zobowiązał się 12 lat temu do przyznania zapatystom autonomii. Do dziś się z tego nie wywiązał. – Jednak i tak ustąpili w wielu sprawach. A jak sprawić, by oni żyli według innych praw niż my, kiedy mieszkamy niemal obok siebie i jesteśmy obywatelami tego samego państwa? – pyta Jose Garcia. Ani rząd, ani sami Indianie nie bardzo wiedzą, jak odpowiedzieć na takie pytanie.

Mężczyzna z twarzą zasłoniętą czarną chustą pilnuje bramy. Za chwilę zmienia go kobieta, też z zasłoniętą twarzą. Kilka metrów dalej mężczyźni w kominiarkach sprawdzają paszporty gości w specjalnym pomieszczeniu.

Meksykański stan Chiapas, osada Oventic położona na wysokości ponad 2 tys. metrów. Jedno z pięciu centrów zapatystów, indiańskich buntowników, którzy 14 lat temu wywołali powstanie, a dziś budują własny świat w środku meksykańskiej dżungli.

Pozostało 97% artykułu
Czym jeździć
Technologia, której nie zobaczysz. Ale możesz ją poczuć
Tu i Teraz
Skoda Kodiaq - nowy wymiar przestrzeni
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 957
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 956
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 955
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 954