Klaus F. z Göttingen jest jednym z tysięcy niemieckich biedaków, którzy wystają przed supermarketami, prosząc o kilka groszy. Dorabiał w ten sposób do miesięcznej zapomogi w wysokości 351 euro wypłacanej przez urząd ds. socjalnych, który opłaca też czynsz Klausa. Za takie pieniądze można co najwyżej nie umrzeć z głodu.
Klaus o mało nie umarł jednak z wrażenia, gdy otrzymał urzędowe pismo z zawiadomieniem, że zapomoga zostanie zmniejszono do 231 euro. „Widziałem pana kilka razy przed supermarketem. 3 stycznia 2009 roku koło południa w pana pudełku było sześć euro. A dzisiaj około godziny trzynastej – 1,4 euro” – napisał urzędnik, zawiadamiając go, że jego dochody oszacowano na 120 euro miesięcznie. I o tę sumę zmniejszono zapomogę.
[srodtytul] Oburzeni wyborcy, bezradni politycy[/srodtytul]
W Niemczech zawrzało. Oburzenie jest tym większe, że nie przebrzmiała jeszcze sprawa kasjerki z supermarketu w Berlinie, którą po 30 latach pracy zwolniono za sprzeniewierzenie 1,3 euro. Kobieta przegrała nawet w sądzie. – Trudno to pojąć, gdy pracy nie stracili bankierzy, którzy utopili w błocie miliardy – mówił publicznie Horst Seehofer, nowy szef bawarskiej CSU.
– To barbarzyństwo – wtórował mu wiceszef Bundestagu Wolfgang Thierse, domagając się respektowania zasady sprawiedliwości społecznej. W dobie kryzysu szermują nią do woli politycy wszystkich ugrupowań. Tym bardziej że trzy czwarte obywateli RFN uznaje za niesprawiedliwy podział dochodów i bogactw w swym kraju.