Nad stolicą Iranu unosiły się w sobotę kłęby czarnego dymu i gryzącego gazu. – Śmierć dyktatorowi! – krzyczeli demonstranci, atakując milicję kamieniami. Służby bezpieczeństwa tym razem miały jednak przewagę. Tysiące milicjantów, używając pałek, armatek wodnych i gazów łzawiących, atakowało protestujących. Padły strzały. Zdaniem władz zginęło 13 osób, ale według niepotwierdzonych danych zabitych może być kilka razy więcej.
– Im więcej będzie ofiar, tym ludzie będą bardziej zdeterminowani. Na razie domagają się powtórzenia wyborów, ale wkrótce mogą rzucić wyzwanie samemu ajatollahowi – ostrzega w rozmowie z "Rz" izraelski ekspert ds. Iranu Meir Jawedanfar.
Kilka tysięcy zwolenników byłego premiera Mira Hosejna Musawiego, który oskarża władze o sfałszowanie wyborów z 12 czerwca, zbagatelizowało zakaz organizowania demonstracji. Podpalali opony i porzucone przez milicjantów motocykle. Spłonął jeden z meczetów. Zamachowiec-samobójca zaatakował mauzoleum ajatollaha Chomeiniego, ojca islamskiej rewolucji. – Nie wykluczam prowokacji, bo dla Irańczyków Chomeini to świętość. Zresztą obecny ajatollah także, dlatego Musawi nie zdoła go pokonać – mówi Maad Fajad z arabskiego dziennika "Asharq al Aswat".
Protesty trwają od 13 czerwca, kiedy władze ogłosiły, że wybory w pierwszej turze wygrał prezydent Mahmud Ahmadineżad, który miał zdobyć 63 proc. głosów. Mułłowie zasiadający w Radzie Strażników zgodzili się na powtórne przeliczenie 10 proc. głosów, ale Musawi domaga się powtórzenia wyborów.
"Islamska republika musi zostać oczyszczona z kłamstw i wypaczeń. Jestem gotów stać się męczennikiem" – napisał na swojej stronie internetowej.