Ostatnie nieszczęścia na Jemen, biedny muzułmański kraj na południowo-zachodnim krańcu Półwyspu Arabskiego, sprowadził młody Nigeryjczyk, który 25 grudnia próbował wysadzić samolot lecący z Amsterdamu do Detroit, odpalić ukryty w majtkach ładunek wybuchowy. Do ataku terrorystycznego Umar Faruk Abdulmuttalab przygotowywał się właśnie w Jemenie, tu na niekontrolowanych przez rząd pustynno-górskich terenach nauczył się od fundamentalistów islamskich, jak wyprodukować prostą bombę. Od tej pory o tym kraju mówi się jak o nowym Iraku czy nowym Afganistanie. Nowym froncie walki z al Kaidą. A to mogłoby oznaczać obcą, czyli amerykańską interwencję.
– Zwykli Jemeńczycy tak naprawdę bardziej się boją lądowania wojsk amerykańskich niż działań al Kaidy – mówi „Rz” Faradż al Arami, młody bibliotekarz z Sany, noszący się po zachodniemu, w dżinsach i koszuli, co tutaj rzadkie.
„Będziemy się bronić przed obcymi” – zasugerowało w czwartek stu kilkudziesięciu czołowych duchownych i uczonych z całego Jemenu, zebranych w stołecznym meczecie al Muszd. „Islam zezwala na dżihad, daje prawo do obrony własnego kraju w wypadku inwazji” – napisali w oświadczeniu. Jest w nim też wezwanie do władz, by nie współpracowały militarnie i politycznie z innymi krajami, w domyśle Ameryką i ogólnie Zachodem. Taka współpraca jest faktem, bez niej zwycięstwo nad al Kaidą graniczy z cudem.
[srodtytul] Ambasada jak forteca [/srodtytul]
Po nieudanej próbie zamachu Abdullmuttalaba na amerykański samolot pasażerski do Amerykanów dotarły groźby rosnącej w siłę jemeńskiej filii al Kaidy, której przywódcy to głównie byli więźniowie Guantanamo. Spodziewano się zamachu na ambasadę w stolicy, Sanie. Przez dwa dni na początku stycznia placówka była zamknięta. Teraz działa, ale wygląda jak forteca; betonowe kloce blokują ulice, wokół kręci się wielu jemeńskich policjantów i żołnierzy, a na pobliskich podwórkach stoją samochody terenowe z zamontowanymi na pakach armatami automatycznymi.