– Wiedział ksiądz doskonale, co było właściwe, ale wybrał ksiądz zło – powiedziała sędzia M. Teresa Sarmina, ogłaszając wyrok od trzech i pół do siedmiu lat więzienia. Prałat William J. Lynn, były bliski współpracownik ordynariusza archidiecezji filadelfijskiej, kard. Anthony'ego Bevilacquy już 22 czerwca, po procesie trwającym ponad dwa miesiące, został uznany za winnego spowodowania zagrożenia dla dziecka. W praktyce chodzi o ukrywanie aktów pedofilii księży.
Lynn był w latach 1992–2004 sekretarzem kurii archidiecezjalnej, w której żyje 1,5 miliona katolików. Docierały do niego skargi na zachowanie księży obwiniające ich o pedofilię. Ale – jak wykazała prokuratura – chronił ich, przenosił do innych parafii, dezinformował opinię publiczną, kłamał. Jest pierwszym w USA księdzem skazanym nie za przestępstwa seksualne, ale za ich ukrywanie. I – jak podkreślają amerykańskie media – był przy tym członkiem władz Kościoła.
Chodziło o sprawę księdza (już byłego) Edwarda V. Avery'ego, który znany był z molestowania seksualnego dzieci. Spędził sześć miesięcy w koś-cielnym ośrodku psychiatrycznym i lekarze orzekli, że nie powinien zbliżać się do dzieci. Ale ks. Lynn posłał go do jednej z parafii i nie ostrzegł przed nim proboszcza. W 1999 r. Avery zmusił dziesięciolatka do seksu oralnego. Przyznał się do winy i tuż przed rozpoczęciem procesu ks. Lynna został skazany na dwa i pół roku więzienia. Według prokuratorów zachowanie byłego sekretarza kurii było „częścią powtarzającej się, systematycznej praktyki pozostawiania księży mających skłonność do nadużyć seksualnych w parafiach, gdzie mieli możliwość kontaktów z dziećmi, przy wysiłkach zmierzających do uniknięcia skandalu lub odpowiedzialności archidiecezji".
Równocześnie prałat został uznany za niewinnego w drugiej sprawie – spowodowania zagrożenia innego dziecka oraz konspirowania, by ochronić księdza.
Adwokaci Williama J. Lynna dowodzili, że ich klient powiadamiał swoich przełożonych o oskarżeniach pod adresem kapłanów, a także, że zgodnie z poleceniami kard. Bevilacquy nie miał prawa do przenoszenia ich z jednej parafii do drugiej. Prosili też, by sędzia nie skazywał go na więzienie, lecz na prace przymusowe lub areszt domowy. Ich zdaniem długotrwałe więzienie byłoby „okrutne" i „nie służyło żadnemu celowi". Ale prokuratorzy nalegali, by sąd wymierzył maksymalną karę. Podkreślili przy tym, że oskarżonemu „żal było tylko siebie".