- Reprywatyzacja. Polska jest jedynym krajem Europy Środkowo-Wschodniej, które nie załatwiło kwestii restytucji mienia obywateli RP odebranego w pierwszych latach PRL. Naciski w tej sprawie wywierało na administrację Obamy lobby żydowskie i nie należy się spodziewać większych zmian.
Generalnie jednak dla Polski prezydentura Romneya nie będzie przełomem. Prof. Stan Wiktor, ekspert w Radzie Bezpieczeństwa Narodowego, uważa, że trudno się spodziewać, iż nasz kraj zaistnieje jako oddzielny podmiot w amerykańskiej polityce zagranicznej. Wspólne interesy amerykańsko-rosyjskie, np. w sprawie wykorzystywania rosyjskiej przestrzeni powietrznej przy transportach do Afganistanu, eksploatacji ropy i gazu w Arktyce czy pierwiastków ziem rzadkich w Mongolii, są zbyt silne.
Według amerykańskich mediów wizyta w Polsce będzie natomiast korzystna dla Romneya. „Polska to mądry kierunek" – pisał „Atlantic Sentinel", wskazując, że firmy z USA zainwestowały tu od upadku muru berlińskiego blisko 20 miliardów dolarów.
Republikanin musi jednak działać odważnie. Telewizja CBS News cytowała Johna Micgiela z Uniwersytetu Columbia, że jeśli chce pozyskać głosy Polonii, powinien jasno wypowiedzieć się w sprawie wiz dla Polaków. – O ile nie wyjdzie i nie powie: „w dniu, w którym zostanę prezydentem, wprowadzimy Polskę do programu bezwizowego", będzie brzmiał dość słabo – podkreślił Micgiel.
– Mitt Romney pojechał do Polski, podążając za głosem doradców sugerujących, że ma szansę na pozyskanie większej części polonijnego elektoratu, dryfującego już od czasów Reagana w stronę prawicy – uważa prof. Wiktor. – Wielu Polaków mieszkających w Stanach Zjednoczonych ma opory z głosowaniem na Baracka Obamę, nie tylko z przyczyn rasowych, ale także z powodu etykiety „socjalisty" czy wręcz „komunisty" przyklejanej mu systematycznie przez republikanów. Ta strategia może okazać się skuteczna – dodał.
Gafy i milion
W Londynie Romney nie odniósł sukcesu. Nieopatrzna krytyka organizacji olimpiady wywołała niechętne komentarze brytyjskiej prasy i kwaśne uwagi niektórych polityków. Ujawnienie przez niego spotkania z szefem brytyjskich służb specjalnych sprowokowało sugestie, że za słabo zna się na prowadzeniu polityki zagranicznej. I niewiele pomogło przekonywanie, że jeśli zostanie wybrany na prezydenta, do Gabinetu Owalnego w Białym Domu powróci popiersie Churchilla. Plusem było zebranie w Londynie dwóch milionów dolarów na kampanię wyborczą. Znacznie lepszy efekt przyniosła wizyta w Izraelu, gdzie – jak wskazywały media – został przyjęty „goręcej niż gorąco". Mówił dokładnie to, czego chcieli Izraelczycy, i językiem, jakim przemawiają ich przywódcy – o Jerozolimie jako izraelskiej stolicy, o Palestyńczykach i Iranie. Wszędzie podkreśla się praktyczny aspekt podróży, czyli zebranie miliona dolarów na kampanię wyborczą od prywatnych ofiarodawców. Jest to co prawda mniej, niż otrzymał w Londynie – ale wcześniej żaden kandydat na prezydenta USA nie dostał pieniędzy w Izraelu. Środki na kampanię wpłacali zresztą tylko obywatele amerykańscy, bo tak stanowi prawo USA. O ile w Wielkiej Brytanii Romney podkreślał związki z tradycyjnym sojusznikiem, o tyle goszcząc w Izraelu, liczył na głosy żydowskiej diaspory w USA.