Nowa konstytucja, miliardy dolarów i 99 tys. policjantów. To wszystko, by uniknąć czystek etnicznych, do jakich doszło w 2007 r. Wówczas iskrą, która doprowadziła do tragedii, była awaria systemu do głosowania. Teraz też nie ma gwarancji, że będzie spokojnie, bo naprzeciw siebie stanęli kandydaci, których konflikt ciągnie się od czasu rywalizacji ich ojców i doskonale odzwierciedla podział kraju. Mało tego, jeden z faworytów wyścigu jest oskarżony przez Międzynarodowy Trybunał Karny o podżeganie do masakr przed pięcioma laty.
Już kampania wyborcza nie był spokojna. Zginęło co najmniej 20 osób. Kenijscy działacze praw człowieka alarmowali, że tysiące ludzi ucieka z domów obawiając się nowych pogromów. Niepokojąco wzrosła też sprzedaż maczet. Wyjątkowo niespokojnie jest w Mombasie, drugim co do wielkości mieście kraju położonym u wybrzeży Oceanu Indyjskiego. - Widziałem ich przejeżdżając na motocyklu. Było ich około 20. Byli ubrani na czarno, głowy mieli przewiązane czerwonymi wstążkami i mieli maczety – opowiadał AFP mieszkaniec Mombasy. W nocy, poprzedzającej głosowanie, zastrzelonych zostało tam pięciu policjantów, a od rana w różnych incydentach w okolicach zamordowano co najmniej 11 osób.
Jednocześnie już od rana wiadomo, że w kilku punktach wyborczych doszło do problemów technicznych z biometrycznym systemem do głosowania. Użyto tam papierowych kart go głosowania. Reporter BBC relacjonuje, że przed trzema lokalami wyborczymi doszło do eksplozji. Jest wielu rannych, bo ludzie od świtu ustawiali się w długich kolejkach, by oddać głos.
Krwawe wybory w Kenii