Moskwa opublikowała w sobotę listę 18 amerykańskich urzędników, którzy nie mają prawa wjazdu do Rosji. To szybka odpowiedź na opublikowaną dzień wcześniej amerykańską czarną listę. Są na niej nazwiska, również 18, rosyjskich urzędników odpowiedzialnych za łamanie praw człowieka, głównie powiązanych ze sprawą śmierci w rosyjskim więzieniu Siergieja Magnitskiego, prawnika pracującego dla zachodniego funduszu inwestycyjnego.
Czy na ogłoszeniu rosyjskiej kontrlisty się skończy? – Amerykańskie media sugerowały, że niebawem się to wyjaśni. Wczoraj do Moskwy poleciał bowiem doradca Baracka Obamy ds. polityki bezpieczeństwa Tom Donilon. Dziś ma rozmawiać m.in. o tarczy przeciwrakietowej.
– Rosja oczekiwała, że na liście będzie 104 Rosjan, a jest ich kilkakrotnie mniej. Widać, że obie strony się starały, by zminimalizować skutki tej sprawy dla wzajemnych stosunków, także ze względu na przyjazd Donilona – powiedział „Rz" Robert Legvold, amerykański politolog, emerytowany profesor Uniwersytetu Columbia.
Termin opublikowania listy Magnitskiego jest dla amerykańskiej administracji niezręczny. Zależy jej bowiem na pomocy Rosjan w rozwiązaniu dwóch największych w tej chwili problemów międzynarodowych – atomowych gróźb Korei Północnej i przedłużającej się wojny domowej w Syrii. Moskwa jest sojusznikiem zarówno komunistycznego reżimu w Pjongjangu, jak i syryjskiego dyktatora Baszara Asada.
– Stosunki dwustronne się nie zmienią. Obama pokazał wyraźnie, że nie chce ich zaostrzenia. Od początku dawał do zrozumienia, że sankcje są niepotrzebne. Uważa się za architekta amerykańsko-rosyjskiego resetu. Gdyby na amerykańskiej czarnej liście znaleźli się ważni ludzie związani z Kremlem, reakcja byłaby zdecydowana. Ale tak się nie stało i Kreml jest zadowolony. Odpowiedział symetrycznie: osiemnastu za osiemnastu – powiedział „Rz" Andriej Piontkowski, znawca stosunków rosyjsko-amerykańskich, analityk związany z antykremlowską opozycją.