Serbscy politycy, którzy rok temu zdobywali władzę pod hasłami obrony szarganej godności narodu, wyciągają dziś rękę do dawnych wrogów, przepraszają za zbrodnie wojenne, a nawet gotowi są uznać niezależność Kosowa.
Aż trudno uwierzyć w to, co wydarzyło się w ciągu minionych kilku tygodni w Serbii. Jeszcze niedawno nacjonalizm, historyczne poczucie krzywdy i rewizjonizm wydawały się niewzruszonym fundamentem świadomości narodowej Serbów i serbskich elit politycznych. W ich oczach wojny bałkańskie sprzed 20 lat skończyły się upokorzeniem dumnych „serbskich orłów" i historyczną niesprawiedliwością, jaką ich zdaniem był „rozbiór" dawnej Jugosławii.
Nic dziwnego, że nawet mimo krótkotrwałego epizodu, jakim była belgradzka „rewolucja październikowa", która w 2000 r. zmiotła rządy Slobodana Miloševicia, dominującą pozycję w serbskiej polityce zajmowali narodowcy – nawet jeśli występowali pod innymi szyldami. Po prostu przyznanie się do zbrodni wojennych, uznanie, że wina za okrutną wojnę obciąża w największym stopniu Serbię, a Kosowo już do niej faktycznie nie należy – to było za wiele dla większości Serbów. Tak wyborców, jak i polityków – i to niezależnie od tego, którą część palety politycznej reprezentowali.
Jeszcze w marcu wydawało się, że w tej kwestii na razie nic się nie może zmienić. Nawet jeśli zrujnowana gospodarczo i borykająca się z kryzysem Serbia (dwuipółkrotnie uboższa dziś niż Polska) potrzebuje zbliżenia z Europą może nawet bardziej niż inne byłe republiki jugosłowiańskie. One albo już są w Unii Europejskiej (jak Słowenia), albo niedługo do niej wstąpią (jak Chorwacja), albo przynajmniej rozpoczęły rozmowy akcesyjne (jak Czarnogóra i Macedonia).
Pożegnanie z kolebką
Mimo to wydawało się, że normalizacja stosunków z Kosowem nadal jest dla Belgradu nie do przełknięcia. Jeszcze 7 kwietnia Aleksandar Vučić, wicepremier i minister obrony Serbii, ogłosił, że jego kraj odrzuca sponsorowany przez UE plan unormowania stosunków z Kosowem. – To zbyt wysoka cena za bilet do Unii – mówiono w Belgradzie. Z opinią tą zgadzali się prawie wszyscy – prezydent Tomislav Nikolić, premier Ivica Dačić, a także najważniejsi hierarchowie serbskiej Cerkwi.