Jerzy Haszczyński z Kairu
Do tragedii doszło, gdy tłum zbliżył się do koszarów Gwardii Republikańskiej, w których prawdopodobnie przetrzymywany jest obalony islamistyczny prezydent Mohamed Mursi.
Byłem w tej okolicy chwilę później, nad rosnącym z minuty na minutę tłumem protestujących bardzo nisko latały helikoptery wojskowe. Podjeżdżały karetki pogotowia.
Potem przez kilka godzin panował jednak spokój. Włączyłem się do pochodu zwolenników Bractwa Muzułmańskiego, który główną ulicą przedmiejskiej dzielnicy sypialni Nasr City zmierzał ku meczetowi Rabaa ad-Adawija. Stał się on najważniejszym miejscem oporu rządzących jeszcze kilka dni temu islamistów.
Najpierw maszerowałem z najmłodszymi, kilkunasto- i dwudziestokilkuletnimi zwolennikami Mursiego, uczniami i studentami, ubranymi w stylu zachodnim – w dżinsy i koszulki z krótkim rękawem. Potem z mężczyznami w wieku ich ojców, z których część miała długie brody i tradycyjne długie szaty, galabije. - Gdzie jest mój głos? – powtarzali hasło, drukowane też na plakatach, pijąc do tego, że Mursi wygrał rok temu wybory prezydenckie.