To czwarte wybory, w których chadeckiej CDU przewodzi Angela Merkel. Dwa razy je wygrała: osiem lat temu i powtórzyła swój sukces przed czterema laty. Raz przegrała w 2002 roku, ale nie w wyniku głosowania, lecz godząc się na kandydaturę Edmunda Stoibera, potężnego wtedy premiera Bawarii i szefa bawarskiej chadecji CSU.
To on przegrał o włos z socjaldemokratą i ówczesnym kanclerzem Gerhardem Schröderem. Od tego czasu Angela Merkel nie ma już konkurentów w całym obozie niemieckiej chadecji. Teraz musi wygrać jedynie z Peerem Steinbrückiem, kandydatem na kanclerza z ramienia SPD. Tej samej SPD, która pod przywództwem Schrödera zdobyła się na rzecz niewiarygodną w postaci programu znanego pod nazwą Agenda 2010. Był to cały pakiet reform liberalizacji skostniałego rynku pracy. Związki zawodowe i miliony niemieckich pracowników przecierały oczy ze zdumienia, że to właśnie socjaldemokraci ograniczyli ich przywileje rozbudowywane konsekwentnie od czasów Bismarcka. Ci sami socjaldemokraci, którzy przez większą cześć swej historii walczyli z kapitalizmem.
Dla wielu spośród tych, którzy na reformach stracili, było i jest nadal obojętne, że dzięki temu niemiecka gospodarka stanęła na nogi, odzyskując konkurencyjność. – SPD ukształtowała Niemcy, wychodząc poza swe interesy partyjne – przypomniała kilka miesięcy temu Angela Merkel z okazji uroczystości 150-lecia niemieckiej socjaldemokracji. SPD zapłaciła za to ogromną cenę, tracąc niemal połowę swych członków i miliony zwolenników. Jeszcze w 2005 roku zdobyła 34,2 proc. głosów. Cztery lata później już tylko 23 proc. Dzisiaj może liczyć co najwyżej na 26 proc. poparcia. Nie może się równać z CDU/CSU z sondażowym poparciem na poziomie 40 proc. Angela Merkel i jej partia nie mają więc praktycznie z kim przegrać.
Szampan już się mrozi
– Peer Steinbrück nie ma najmniejszych szans, aby wygrać z Angelą Merkel – mówi „Rz” prof. Werner Patzelt, politolog. Jego kampania wyborcza kuleje od samego początku, gdy jesienią ubiegłego roku uzyskał nominację SPD na kandydata na kanclerza. Media natychmiast przypomniały, że jest milionerem zarabiającym rekordowe sumy na wykładach. Że jest w gruncie rzeczy po drugiej stronie – zaprzyjaźniony z bosami niemieckiej gospodarki. Nie służyły mu dobrze wypowiedzi, że pensja kanclerza Niemiec, czyli 18 tys. euro, jest za niska czy wyznanie, że nie kupuje nigdy wina poniżej 5 euro za butelkę, które piją miliony Niemców.
– Steinbrück prowadzi właściwie kampanię na rzecz Angeli Merkel – pisał konserwatywny „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, przypominając, że nie wyciągnął wniosków z porażek wyborczych wielu kandydatów na kanclerzy z poprzednich dziesięcioleci. Przypomniano, że jako minister finansów w pierwszym rządzie Angeli Merkel groził Szwajcarii wysłaniem kawalerii, która miałaby zmusić ten kraj do ujawnienia nazwisk niemieckich oszustów podatkowych lokujących tam swe fortuny. W ostatnich miesiącach zaliczył kilka innych wpadek. – To zadziwiające, jak Steinbrück demontował sam siebie – tłumaczył „Rz” Klaus Schroeder, politolog z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie.