– Nie mam wielkiego zaufania do USA. Nie ufam Amerykanom, a oni nie ufają mnie – mówił prezydent Hamid Karzaj, otwierając obrady Loja Dżirgi, czyli ponad 2,5 tys. delegatów, którzy wedle afgańskiej konstytucji stanowią najwyższą władzę w kraju. Podkreślał, że mimo wrogości wobec Waszyngtonu nalega, by uczestnicy zjazdu zatwierdzili porozumienie, bo leży ono przede wszystkim w interesie Afganistanu. Przemówienie kilkakrotnie przerywano mu okrzykami, że umowa to „sprzedawanie kraju".
Negocjowane od ponad roku „Porozumienie w sprawie bezpieczeństwa", jak oficjalnie nazywa się dokument, umożliwia pozostanie ok. 15 tys. amerykańskich żołnierzy po 2014 r., czyli po wycofaniu oddziałów NATO. – Stany Zjednoczone, czyli strona silniejsza, nalegały na szybkość negocjacji. My, strona słabsza, chcieliśmy, by zapisy były precyzyjne i dokładne – mówił Karzaj, podkreślając, że nadzorował umowę „słowo po słowie" i osobiście nanosił poprawki.
Najwięcej kontrowersji budzi zagwarantowanie USA „wyłącznego prawa" do sądzenia swych żołnierzy podejrzanych o popełnienie zbrodni na terytorium Afganistanu (na taki zapis nie zgodził się rząd w Bagdadzie, co spowodowało wycofanie wojsk USA z Iraku w 2011 r.). W Afganistanie debata o kwestii jurysdykcji nałożyła się na proces sierżanta Roberta Balesa, który w marcu ubiegłego roku zastrzelił 16 afgańskich cywilów, w tym dziewięcioro dzieci. Choć amerykański sędzia skazał go za to na dożywocie, fakt, iż proces toczył się w USA, wywołał w Afganistanie serię zamieszek.
Zgodnie z porozumieniem żołnierze z USA będą odpowiedzialni za szkolenie sił bezpieczeństwa. Nie będą prowadzić operacji wojskowych, z wyjątkiem sytuacji, gdy narażone będzie ich życie. Karzaja nagrodzono brawami, gdy czytał klauzulę o tym, że Amerykanom nie będzie wolno wchodzić do domów, utrzymywać więzień ani więzić Afgańczyków. Gdy senator Belqis Roshan przerwała wystąpienie prezydenta, pytając, po co podpisywać umowę po tym, jak Amerykanie w ostatnich latach zabili „tysiące" ludzi, inni delegaci oskarżyli ją o zdradę kraju, a ją samą wyprowadzono z sali.
– Równie poważne zastrzeżenia jak treść porozumienia budzi sposób, w jaki jest forsowane – mówi „Rz" Danish Karokhel, redaktor naczelny afgańskiej agencji informacyjnej Pajhwok. Podkreśla, że ostateczną treść dokumentu uzgodniono dopiero dzień przed rozpoczęciem Loja Dżirgi, a delegaci mogli się z nim zapoznać dopiero, gdy zaczęły się obrady. Zresztą sam fakt zwołania tego gremium już jest uważany za niekonstytucyjny, bo jego składzie nie ma przedstawicieli rad dystryktów. A nie ma ich, bo ich nigdy nie wybrano. Jednocześnie do zatwierdzenia umowy z USA wystarczyłaby zgoda parlamentu, a ten – jak wynika z doniesień afgańskich mediów – nie jest jej przychylny. – Pojawiają się więc oskarżenia, że prezydent zwołał Loja Dżirgę, by ominąć parlament, a zatwierdzenie umowy z USA ma zagwarantować przychylność Amerykanów dla jego kandydata w przyszłorocznych wyborach prezydenckich – twierdzi Karokhel.