Cała historia ma dwa początki. Pierwszy sięga czasów nazistowskich. Drugi zaczyna się we wrześniu 2010 roku.
Cornelius Gurlitt, formalnie obywatel austriacki, wracał pociągiem z Zurychu do Monachium. Już w Niemczech w czasie kontroli celnej zadano mu pytanie, czy ma przy sobie pieniądze. Odpowiedział, że nie.
Tak mówi wielu Niemców, którzy zdołali w przeszłości przetransferować swe oszczędności do szwajcarskich banków i już na emeryturze korzystają z nich, udając się raz po raz do Szwajcarii, przywożąc stamtąd potrzebne im sumy. Wiedzą o tym doskonale celnicy i wyłapują podejrzanych.
Nieczęsto udaje im się ostatnio wyłuskać kogoś, kto ma przy sobie ponad 10 tys. euro, co jest maksymalną sumą, którą można legalnie przewieźć przez granicę. W przypadku Corneliusa Gurlitta dopiero przy kontroli osobistej przeprowadzonej w toalecie pociągu okazało się, że ma przy sobie w gotówce 9 tys. euro. A więc wszystko w porządku.
Mieszkanie marszanda
Jednak nie dla celników, którzy na granicy niemiecko-szwajcarskiej zjedli zęby. W dodatku Gurlitt przedstawił się jako marszand. Postanowili przekazać sprawę prokuraturze w Augsburgu, aby sprawdziła, czy niemal 80-letni starszy pan nie ma czegoś za uszami. Wkrótce się okazało, że absolutnie niczego, że nie ma nawet karty bankowej, nie ma zameldowania w swym monachijskim mieszkaniu, nic nie wiadomo o jego deklaracjach podatkowych. Słowem człowiek, który wozi ze sobą tysiące euro w gotówce, praktycznie w Niemczech nie istnieje.