Rabunek, który może być zamieciony pod dywan

Posiadanie dzieł sztuki z rabunków nazistowskich jest dzisiaj bezkarne. A ich odzyskanie przez byłych właścicieli niemal niemożliwe.

Publikacja: 23.11.2013 04:00

To zaledwie niektóre z cennych obrazów z kolekcji Corneliusa Gurlitta

To zaledwie niektóre z cennych obrazów z kolekcji Corneliusa Gurlitta

Foto: AFP

Cała historia ma dwa początki. Pierwszy sięga czasów nazistowskich. Drugi zaczyna się we wrześniu 2010 roku.

Cornelius Gurlitt, formalnie obywatel austriacki, wracał pociągiem z Zurychu do Monachium. Już w Niemczech w czasie kontroli celnej zadano mu pytanie, czy ma przy sobie pieniądze. Odpowiedział, że nie.

Tak mówi wielu Niemców, którzy zdołali w przeszłości przetransferować swe oszczędności do szwajcarskich banków i już na emeryturze korzystają z nich, udając się raz po raz do Szwajcarii, przywożąc stamtąd potrzebne im sumy. Wiedzą o tym doskonale celnicy i wyłapują podejrzanych.

Nieczęsto udaje im się ostatnio wyłuskać kogoś, kto ma przy sobie ponad 10 tys. euro, co jest maksymalną sumą, którą można legalnie przewieźć przez granicę. W przypadku Corneliusa Gurlitta dopiero przy kontroli osobistej przeprowadzonej w toalecie pociągu okazało się, że ma przy sobie w gotówce 9 tys. euro. A więc wszystko w porządku.

Mieszkanie marszanda

Jednak nie dla celników, którzy na granicy niemiecko-szwajcarskiej zjedli zęby. W dodatku Gurlitt przedstawił się jako marszand. Postanowili przekazać sprawę prokuraturze w Augsburgu, aby sprawdziła, czy niemal 80-letni starszy pan nie ma czegoś za uszami. Wkrótce się okazało, że absolutnie niczego, że nie ma nawet karty bankowej, nie ma zameldowania w swym monachijskim mieszkaniu, nic nie wiadomo o jego deklaracjach podatkowych. Słowem człowiek, który wozi ze sobą tysiące euro w gotówce, praktycznie w Niemczech nie istnieje.

Postanowiono go więc obserwować, ale to nic nie dało. Wtedy zapadła decyzja, aby sprawdzić, jak mieszka, i w lutym ubiegłego roku do jego monachijskiego mieszkania w zamożnej dzielnicy Schwabing zapukała policja oraz urzędnicy skarbowi.

To, co znaleźli, przekraczało wszelkie wyobrażenia. 1406 obrazów, wśród nich rysunki Picassa, obrazy Chagalla, Matisse'a, Dixa, Liebermanna i wielu innych. Władze nie wiedziały, co z tym fantem zrobić. Wszczęto postępowanie skarbowe, co pozwoliło na utajnienie całej sprawy. Równocześnie trwały oględziny kolekcji Gurlitta i badania, w jaki sposób wszedł w posiadanie tak cennych dzieł. Gdyby nie tygodnik „Focus", który trzy tygodnie temu wpadł na ślad toczącego się wobec Gurlitta postępowania, do dzisiaj nikt by o całej sprawie nie wiedział.

Wiedział jednak rząd w osobie sekretarza stanu w resorcie finansów Hartmuta Koschyka, który ponad rok temu obejrzał kolekcję Gurlitta. Dzisiaj mówi, że nie został wtajemniczony w żadne szczegóły. Kto jak kto, ale Hartmut Koschyk, były sekretarz generalny Związku Wypędzonych (BdV) w czasach, gdy związek otwarcie domagał się się restytucji majątków wysiedlonych z Polski Niemców, powinien był zdawać sobie sprawę z politycznych konsekwencji.

Rząd nie widzi problemu

Nikt nie pomyślał o konwencji waszyngtońskiej z 1998 roku, której sygnatariuszem są Niemcy, i która nakłada na ten kraj obowiązek poszukiwania właścicieli zrabowanych przez władze nazistowskie dzieł sztuki oraz, załatwienia sprawy fair, a więc zwrotu dzieła lub wypłaty odszkodowania.

Nikt nie przywołał faktów powszechnie znanych w kręgach niemieckich ekspertów, że w 12 latach nazistowskich Niemcy zrabowali co najmniej 600 tys. dzieł sztuki w całej Europie, 200 tys. w samych Niemczech i Austrii, 100 tys. w Europie Zachodniej i ponad 300 tys. we wschodniej części kontynentu, w tym w Polsce.

To szacunki niemieckie. W Polsce ocenia się, że nasz kraj stracił pół miliona dzieł sztuki różnej rangi. Dopiero po fali zagranicznej krytyki, jak i protestach ze strony organizacji żydowskich, kolekcja z monachijskiego mieszkania stała się dla rządu Angeli Merkel sprawą polityczną wymagającą interwencji. W mocno spóźnionej trosce o dobre imię powojennego państwa niemieckiego, które twierdzi, że robi, co może, aby rozliczyć się z przeszłością. Tym bardziej że przyjęty w Londynie statut Międzynarodowego Trybunału Wojskowego z 1945 roku mówi wyraźnie, iż rabunek dzieł sztuki jest zbrodnią przeciwko ludzkości.

W Niemczech się o tym nie pamięta.

– Niemcy z zachodniej części kraju nie chcą w swej większości już nic słyszeć o odpowiedzialności za nazizm. We wschodniej części kraju, na terenie byłej NRD, zawsze uważano, że nazizm to sprawa Niemców z zachodu – tłumaczy „Rz" prof. Klaus Schroeder z Wolnego Uniwersytetu w Berlinie.

590 obrazów podejrzanych

– W wielu wypadkach nie chodzi o dzieła zrabowane przez nazistów – tłumaczył kilka dni temu Uwe Hartmann, szef task force powołanej właśnie przez rząd do wyjaśnienia proweniencji kolekcji Gurlitta. To prawda, ale jak pisze „Der Spiegel", istnieje uzasadnione podejrzenie, że co najmniej 590 obrazów z kolekcji monachijskiej może pochodzić z rabunku. Jedynie 310 obrazów nie budzi wątpliwości, że zostały nabyte legalnie. Tak czy owak Corneliusowi Gurlittowi nic w sensie prawnym nie grozi.

Obrazy nabył w drodze spadku. Ewentualne roszczenia z tytułu niezapłaconych podatków uległy przedawnieniu. Nie ma też żadnych przesłanek, by sądzić, że działał w złej wierze. Jeżeli już, to jego ojciec, który udowodnił dawno temu amerykańskim władzom okupacyjnym, że nazistą nie był. Jego imię nosi nawet jedna z ulic w Düsseldorfie.

– Skąd takie zainteresowanie moją osobą. Nie jestem Borisem Beckerem – mówi Gurlitt „Spieglowi". Niewiele z całego zamieszania rozumie. To człowiek żyjący w innym świecie, swych obrazów, które przejął wraz monachijskim mieszkaniem po śmierci swej matki. Pomylił nawet tygodnik „Focus" ze „Spieglem", któremu wysłał list z prośbą, aby nie szargać nazwiska jego ojca. Uważa, że ojciec Hildebrand nie ma nic wspólnego nie tylko z rabunkiem obrazów, ale wręcz przyczynił się do ich uratowania, chroniąc je przed pożarami w Dreźnie czy przed Armią Czerwoną, która wywoziła z Niemiec wszystko, co wpadło jej w ręce.

Sam Uwe Hartmann nie ma najmniejszych wątpliwości, jak wyglądał rabunek dzieł sztuki w czasach nazistowskich, nie tylko tzw. sztuki zdegenerowanej. Na podstawie ustawy z 1938 roku dzieła niepasujące do nazistowskiego rozumienia sztuki usunięto z niemieckich muzeów. Trafiły do marszandów takich jak Hildebrand Gurlitt. Ci sprzedawali je za granicą i za uzyskane środki kupowali obrazy dla przyszłego wielkiego marzenia Adolfa Hitlera, jakim było utworzenie wielkiego muzeum w Linzu. Oczywiście przy tej okazji Hildebrand Gurlitt zarabiał krocie. Utrzymywał przy tym, że nigdy nie odkupił niczego od Żydów zmuszanych siłą i groźbą do pozbycia się swych dzieł sztuki w zamian za zgodę na emigrację.

Nie jest tajemnicą, że dzieła sztuki trafiały do marszandów w rodzaju Gurlitta w sposób zupełnie inny.

– Wielu żołnierzy i oficerów Wehrmachtu oraz niemieckich urzędników w Generalnym Gubernatorstwie zaopatrywało się w dobra kultury, które wywozili do Niemiec. Nasza instytucja trafiła na ślad niewielu takich obiektów, jak np. obrazu Kossaka, który wywiózł z Polski oficer Wehrmachtu, i dopiero po jego śmierci rodzina zgłosiła fakt posiadania tego płótna. Wróciło do muzeum w Krakowie. Trudno o jakieś szacunki, ile dóbr kultury może się jeszcze znajdować w Niemczech – tłumaczył Uwe Hartmann „Rz" kilka lat temu. Był wtedy zastępcą szefa Biura Koordynacyjnego Utraconych Dóbr Kultury w Magdeburgu. To na stronach internetowych tej instytucji prezentowane są kolejne obrazy z kolekcji Gurlitta, tak aby mogli się o nie upomnieć byli właściciele.

Cornelius Gurlitt nie zamierza nikomu niczego zwracać. I zapewne nie będzie musiał. Jak tłumaczy na łamach „Frankfurter Allgemeine Zeitung" Imke Gielen, adwokat specjalizująca się w sprawach restytucji dóbr kultury, niemożliwy jest zwrot dzieł sztuki niemieckim muzeom, z których zabrały je przed laty nazistowskie władze na mocy odpowiedniej ustawy dotyczącej tzw. sztuki zdegenerowanej. Imke Gielen nie widzi przeszkód, aby osoby prywatne zgłaszały pozwy restytucyjne, lecz jest zdania, że przeprowadzenie dowodu własności jest niezwykle trudne. Dotyczy to zwłaszcza dzieł sztuki „zdegenerowanej". Jedna z tych spraw toczy się od lat przed sądem w Monachium bez pozytywnego rozstrzygnięcia dla osoby starającej się o restytucję.

Przy tym nikt nie ma wątpliwości, że takich kolekcjonerów jak Cornelius Gurlitt może być w Niemczech jeszcze sporo. A już na pewno ich spadkobierców.

Cała historia ma dwa początki. Pierwszy sięga czasów nazistowskich. Drugi zaczyna się we wrześniu 2010 roku.

Cornelius Gurlitt, formalnie obywatel austriacki, wracał pociągiem z Zurychu do Monachium. Już w Niemczech w czasie kontroli celnej zadano mu pytanie, czy ma przy sobie pieniądze. Odpowiedział, że nie.

Pozostało 96% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022