Nikt nie przyznał się do zamachu, w trakcie którego samobójca wysadził się w bagdadzkim punkcie rekrutacyjnym irackiej armii, zabijając 13 osób. Ale i tak wiadomo, że masakra to dzieło islamistów.
Rekruci zgłaszają się na wezwanie premiera Nuriego Maliki, który obiecując, że przywróci pokój w Iraku, zapowiedział wielką kampanię przeciwko Al-Kaidzie. A terrorystów w Iraku, zdaniem szefa rządu, popierają oczywiście sunnici z prowincji Anbar.
Tego argumentu Maliki używał, by dyskredytować polityków pochodzących z tego regionu oraz zlecać śledztwa, które zwykle kończyły się wyrokami więzienia i torturami (o nadużyciach regularnie informują iraccy dziennikarze i organizacje praw człowieka).
Nie wszystko ułożyło się po myśli premiera. W ubiegłym tygodniu, gdy świętował z rodakami drugą rocznicę wycofania wojsk USA z Iraku, siły rządowe straciły kontrolę nad częścią stolicy Anbar, miastem Ramadi, oraz położoną w tej samej prowincji Faludżą. Oba miasta przejęło powiązane z Al-Kaidą ugrupowanie Islamskie Państwo Iraku i Lewantu (ISIL). Od tego czasu w walkach zginęło ponad 250 osób.
Premier Maliki wezwał rodaków do „świętej wojny" z Al-Kaidą. Przekonywał też, że lokalna ludność powinna przegonić terrorystów, zanim dojdzie do powtórki z 2004 r., gdy w Faludży doszło do wielkiej bitwy. Z Al-Kaidą i jej sunnickimi sprzymierzeńcami walczyła wówczas nie iracka, lecz amerykańska armia.