Na tak dużą przewagę przeciwników secesji David Cameron nie mógł liczyć nawet w najlepszych snach. W czwartek przeszło dwa miliony Szkotów oddało głos za utrzymaniem dotychczasowych związków z Wielką Brytanią, o prawie 400 tys. więcej, niż się temu sprzeciwiło. Co prawda w największym mieście prowincji, Glasgow, nacjonaliści zdobyli 53 proc. głosów, jednak już w stołecznym Edynburgu ponieśli dotkliwą porażkę. Spośród 32 hrabstw tylko w czterech większość zdobył lider Szkockiej Partii Narodowej (SNP) Alex Salmond. Łącznie zwolennicy unii uzyskali 55,3 proc. oddanych głosów wobec 44,7 proc. dla ich oponentów.
Doświadczenie Quebecu
– Nie może być powtórki tego głosowania, nowych sporów. Usłyszeliśmy ostateczny głos Szkocji – oświadczył zaraz po ogłoszeniu wyników w piątek rano premier David Cameron.
Alex Salmond tego zapewnić już nie chciał. Co prawda obiecał, że „uszanuje" głos szkockiego narodu, ale powiedział też, że Szkocja nie będzie niepodległa tylko „na tym etapie". Torysi obawiają się powtórzenia nieszczęśliwego precedensu Quebecu, gdzie po klęsce niepodległościowego referendum w 1980 r. kanadyjski rząd nie wywiązał się z obietnicy przyznania większej autonomii francuskojęzycznej prowincji. To zaś doprowadziło do ponownego referendum już 15 lat później. Drugie głosowanie zwolennicy secesji także co prawda przegrali, ale już niewielką różnicą głosów.
Cameron tego błędu nie chce powtórzyć. Już w piątek obiecał, że zaraz po wyborach parlamentarnych w maju 2015 r. przeprowadzi reformę, która da poważne nowe uprawnienia parlamentowi w Edynburgu. Torysi chcą, aby mógł on dowolnie ustalać wysokość podatków od dochodów osobistych, a być może także miał wpływ na wysokość VAT. W Holyrood, miejscu obrad szkockiego parlamentu, miano by także rozstrzygnąć o zabezpieczeniach socjalnych w Szkocji. Cameron zamierza ponadto doprowadzić do przyjęcia uchwały, która powoła na stałe parlament w Edynburgu. Dziś może on teoretycznie zostać odwołany przez Westminster.
Taki plan nie jest jednak łatwy do wprowadzenia w życie.