Pojednanie polsko-niemieckie zaczęło się w Rzymie

- Biskupi niemieccy nie odpowiedzieli na orędzie tak, jak oczekiwała tego strona polska - mówi filozof i teolog Richard Schröder

Aktualizacja: 27.12.2014 14:27 Publikacja: 27.12.2014 01:00

Sobór Watykański II. To tu zaczęła się praca nad orędziem biskupów polskich do niemieckich

Sobór Watykański II. To tu zaczęła się praca nad orędziem biskupów polskich do niemieckich

Foto: AFP

Rz: Niemal pół wieku temu miało miejsce wydarzenie, które uznaje się często za pierwszy krok w kierunku pojednania Polaków i Niemców. Myślę o słynnym orędziu biskupów polskich do niemieckich zawierającym słowa: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie". Czy pana zdaniem ich dzieło jest już zakończone i dziś zamiast o pojednaniu można mówić o partnerstwie?

Fundamenty zostały położone i są stabilne. Ale można sobie zadać pytanie, czy relacje polsko--niemieckie wytrzymają jakiś gwałtowny szturm. Czy w pewnym krytycznym momencie nie dojdą do głosu wzajemne uprzedzenia i negatywne stereotypy. Tak już było w przypadku Jugosławii, skąd pochodzi wielu imigrantów mieszkających za Odrą. Wojna domowa ujawniła jednak pokłady niechęci wobec nich. Nie ma żadnych obaw o losy relacji polsko-niemieckich. Ale nie osiągnęliśmy jeszcze z wami takiego poziomu wzajemnego zrozumienia i akceptacji jak z Francuzami. Pojednanie miedzy naszymi narodami trwa dopiero ćwierć wieku, przynajmniej jeżeli chodzi o sprawy granic. Jeszcze mniej czasu upłynęło od zniesienia kontroli granicznych.

Jeszcze dzisiaj funkcjonuje wiele stereotypów w odniesieniu do wzajemnych relacji. A 20 lat po II wojnie światowej, w roku 1965, można chyba było mówić o nienawiści czy nawet pragnieniu odwetu, bo pamięć hekatomby była bardzo żywa. Nie może dziwić, że znaczna, by nie powiedzieć przeważająca, część społeczeństwa była przeciwna sformułowaniu użytemu przez biskupów polskich. Był to chyba jeden z tych nielicznych w czasach PRL wypadków, kiedy partia i społeczeństwo mówiły jednym głosem.

Komuniści z Gomułką na czele uczynili z RFN wroga. Sprzyjał temu podział na dwa państwa, dobra była komunistyczna Niemiecka Republika Demokratyczna a zła Republika Federalna Niemiec. Wydaje się, że list był w pewnym sensie skierowany także do polskiego społeczeństwa, by spojrzało na sąsiadów w duchu chrześcijańskiego miłosierdzia. Reakcja niemieckich biskupów była nad wyraz wstrzemięźliwa. Było to rezultatem gwałtownej konfrontacji pomiędzy tymi w RFN, którzy pragnęli pojednania, a tymi, którzy stali na stanowisku prymatu prawa w relacjach międzynarodowych. Mówimy przecież o czasach, gdy sprawa granic nie była uregulowana.

Gest polskich biskupów powinien wywołać co najmniej ożywioną dyskusję w niemieckim Kościele katolickim.

Nie można zapomnieć o nieco wcześniejszym memorandum niemieckiego kościoła ewangelickiego, które skierowane było wprawdzie do społeczeństwa RFN, ale mówiło o sytuacji wypędzonych i stosunku do wschodnich sąsiadów. Obie te inicjatywy wywołały wiele kontrowersji. Z jednej strony mieliśmy do czynienia, mówiąc ostrożnie, z głęboką niechęcią Polaków do Niemców. Z kolei w RFN dużo się wtedy mówiło o krzywdach wyrządzonych milionom wypędzonych. Oni sami, ale też znaczna część niemieckiego społeczeństwa, nie przyjmowali do wiadomości, że przymusowe przesiedlenia były konsekwencją zbrodniczej wojny.

Sądzi pan, że inicjatorzy listu polskich biskupów kierowali się nie tylko motywami religijnymi, ale także politycznymi? List, którego inicjatorem był biskup wrocławski Bolesław Kominek, uważany jest przez wielu historyków za rodzaj zaproszenia do udziału w obchodach milenium chrztu.

List powstał w atmosferze Soboru Watykańskiego II i był efektem zmian, do których doszło wtedy w Kościele. Z całą pewnością było to jednak coś więcej niż zaproszenie do udziału w uroczystościach 1000-lecia chrześcijaństwa w Polsce. Było to także zaproszenie do uznania powojennego status quo w kwestii granicy na Odrze i Nysie. Oczywiście niemieccy biskupi zdawali sobie sprawę ze znaczenia tego posłania i to jest, w moim przekonaniu, prawdziwa przyczyna, dlaczego ich odpowiedź była tak wstrzemięźliwa. Polscy hierarchowie nie ukrywali rozczarowania reakcją adresatów, tym bardziej że niemieccy biskupi nie zdobyli się na żaden gest skruchy.

Mimo że ścieżki były już przetarte. Biskup Berlina Julius Döpfner już jesienią 1960 roku głosił, że Polska była ofiarą zbrodni niemieckich, a wypędzenia były tego konsekwencją. Trwały już  wtedy przygotowania do pierwszego procesu oprawców z Auschwitz i Niemcy, przynajmniej niektórzy, zaczęli rozumieć skalę zbrodni, jakich dopuścili się w czasach Hitlera.

Nie sądzę, aby memorandum niemieckich Kościołów ewangelickich czy orędzie polskich biskupów miały jakiś związek z procesem zbrodniarzy z Auschwitz. To raczej zbieg okoliczności. Z drugiej strony prawdą jest, że w Niemczech właśnie wtedy zmieniała się atmosfera dotycząca oceny II wojny. Tworzyły się nowe inicjatywy, np. Akcja Pokuty, która działała zarówno w RFN, jak i NRD. Ta ostatnia była skierowana na Polskę, bo młodzi ludzie z komunistycznych Niemiec nie mieli możliwości podróży do Francji czy Izraela.

Dlaczego więc niemieccy biskupi nie byli w stanie zareagować pozytywnie na apel z Polski? Czy biskup Kominek pomylił się w ocenie niemieckich hierarchów? Czy może został wyprowadzony przez nich w pole? Niemieccy biskupi znali już wcześniej treść orędzia, zanim zostało oficjalnie przesłane. Było przedmiotem dyskusji w Watykanie podczas soboru. Co więcej, tekst orędzia powstawał w języku niemieckim, doskonale znanym biskupowi Kominkowi, dopiero później pojawiła się jego wersja w języku polskim. Nasi biskupi mieli chyba prawo czuć się mocno zawiedzeni.

Jak najbardziej. Dali zresztą wyraz swojemu rozczarowaniu. Ale sytuacja niemieckiego episkopatu nie była łatwa. Nie zapominajmy, że w RFN istniała wtedy partia o nawie Blok Wypędzonych ze Stron Ojczystych i Pozbawionych Praw, która współpracowała ściśle z CDU. Miała spore znaczenie polityczne. To wywarło bezpośredni wpływ na treść odpowiedzi biskupów niemieckich. Nie umknęło bowiem ich uwagi to, co się stało wśród ewangelików po opublikowaniu memorandum. Nie tylko zdarzały się protesty, ale także wiele przypadków wystąpień z kościoła. Część wiernych była oburzona tą propozycją przewartościowania oceny konsekwencji II wojny światowej i pomysłem, by brać odpowiedzialność za zbrodnie. Takie były wtedy nastroje społeczne w RFN. Niemcy, nie tylko wypędzeni, byli przekonani, że są ofiarami wojny. Za tą zasłoną starano się ukryć niemiecką winę. Trzeba było co najmniej jednego pokolenia, aby zakończyło się to samooszukiwanie na wielką skalę. Procesy morderców z Auschwitz czy Eichmanna w Jerozolimie były zaledwie zwiastunami przemian.

Twierdzi pan, że w takich warunkach niemieccy biskupi nie mogli zareagować inaczej, niż poprzestając na grzecznych ogólnikach nieprzystających do tonu listu polskich hierarchów?

Oczywiście mogli, ale zdecydowali, że nie należy podejmować żadnego ryzyka.

Pojawiały się nawet opinie, że list polskich hierarchów był utrzymany w tonie zbyt narodowym, niemal nacjonalistycznym.

Był raczej triumfalistyczny. Zwłaszcza w twierdzeniu, że Polska i chrześcijaństwo to nierozerwalna jedność. Brakowało w nim słów na temat wolności religijnej nad Wisłą w poprzednich wiekach, kiedy wasz kraj był schronieniem dla wielu prześladowanych wspólnot religijnych. Ale to się rzuca w oczy raczej dzisiaj niż wtedy.

Coś jeszcze zwracało uwagę?

Analiza sytuacji geopolitycznej. Polska została przecież pozbawiona Kresów Wschodnich. Miały tam miejsce wypędzenia oraz przymusowe przesiedlenia. Gdzie więc mieli się podziać Polacy z tych obszarów? Zwracając na to uwagę, polscy biskupi zastosowali logikę na wskroś pragmatyczną.

Ale to też nie przekonało niemieckich biskupów.

To było na zasadzie: to wszystko prawda, ale nie należy o tym głośno mówić. W takich sytuacjach jak ta niemieccy hiererchowie poinni zaprezentować znacznie więcej odwagi i przygotować strategię obronną na odparcie niechybnych ataków.

Może chodziło o to, że w środowiskach wypędzonych było wielu katolików?

Większa część z nich to byli jednak ewangelicy, na pewno ci z Pomorza czy Prus Wschodnich.

A mimo to Kościoły ewangelickie zdecydowały się na ogłoszenie memorandum kwestionującego zasadność żądań powrotu wypędzonych na ziemie przyznane w Jałcie Polsce.

Ale trzeba wiedzieć, że tak naprawdę to nie biskupi stali za memorandum. To był grupa ekspercka powołana wprawdzie do życia przez synod, ale ciesząca się sporą niezależnością. Biskupi nie mieli właściwie innego wyjścia niż zaakceptować jej propozycje. A w tekście przedstawionym do zatwierdzenia był opis sytuacji wypędzonych w Niemczech i wyraźne stwierdzenie, że Polacy zostali zmuszeni do opuszczenia terenu Kresów Wschodnich. Najważniejszy był jednak opis pojęcia „prawo do stron ojczystych". Używając takiej formuły, wypędzeni budowali teorię, że powrót na dawne ziemie niemieckie jest poniekąd naturalny. Oczywiście w prawie międzynarodowym nie było takiej formuły. W memorandum biskupów ewangelickich powiedziano wyraźnie, że jest to sprawa wymagająca rozwiązania politycznego. Nie pozostawiano przy tym wątpliwości, że wypędzenie było bezprawne. Tak jak aneksja tych obszarów. Wysunięto też sugestię, że ta sprawa musi zostać uregulowana w traktacie pokojowym. A zatem z memorandum wynikało, że nie istnieje żadne prawo powrotu. I to w podwójnym znaczeniu. Zarówno powrotu wypędzonych, jak i powrotu tych ziem do powojennych Niemiec. Te trzy punkty stały się przedmiotem kontrowersji i krytyki.

Czy można powiedzieć, że istnieje związek pomiędzy memorandum Kościoła ewangelickiego i listem polskich biskupów a nową polityką wschodnią, Ostpolitik SPD, której zwieńczeniem było podpisaniem układów z ZSRR i Polską w 1970 roku? Jeszcze w 1964 roku zjazd socjaldemokratów w Karlsruhe odbywał się na tle ogromnej mapy Niemiec z granicami z 1937 roku. Cztery lata później w Norymberdze w czasie kolejnego zjazdu SPD Willy Brandt mówił już wyraźnie, że choć 40 proc. Niemców urodziło się w dzisiejszej Polsce nie może być mowy o jakimkolwiek „drugim wypędzeniu", a więc trzeba „respektować lub uznać granicę na Odrze i Nysie".

Willy Brandt jako burmistrz Berlina Zachodniego oraz jego bliski współpracownik Egon Bahr doszli do wniosku, że to, co się dzieje po wybudowaniu muru, nie rokuje żadnych nadziei na zmiany i trzeba coś z tym zrobić. Rzecz w tym, że obywatele Niemiec Zachodnich mogli podróżować do Berlina Wschodniego. Jednak mieszkańcy zachodniej części miasta byli tego prawa pozbawieni, nie mieli więc szansy odwiedzić krewnych. Oczywiście ci nie mogli nawet marzyć o wizycie w zachodniej części miasta. W takich okolicznościach powstała koncepcja Brandta i Bahra znana pod nazwą „zmiana przez zbliżenie" („Wandels durch Annährung"). To była nowość. Do tego czasu obowiązywała doktryna Hallsteina, zgodnie z którą RFN zrywa automatycznie relacje z krajem, który nawiązuje je z NRD. Zdaniem ówczesnych przywódców SPD należało jednak rozmawiać z komunistycznymi Niemcami, uznając istniejący stan faktyczny i dążąc do rozwiązań, które mogłyby być korzystne dla mieszkańców podzielonego miasta.

Ostpolitik nie ma więc związku z inicjatywami kościelnymi?

List polskich biskupów pojawił się w momencie, gdy trwały już pierwsze dyskusje w SPD na temat nowej polityki wschodniej. Ważnym impulsem było memorandum kościołów ewangelickich. Przy tym to ono miało znacznie szerszy zasięg społeczny niż dyskusje wewnątrzpartyjne. Z drugiej strony politycy nie mieliby możliwości skutecznego działania, gdyby nie została wytworzona odpowiednia atmosfera przez inicjatywy w kręgach kościelnych. Mówiąc o pozycji Kościołów, trzeba oczywiście zrobić rozróżnienie między NRD a RFN. Na wschodzie sytuacja wspólnot religijnych była niezwykle trudna. Kościół ewangelicki w NRD nie miał wiele do powiedzenia, ale był tą instytucją, która była w stanie formułować oceny sprzeczne z oficjalną linią państwa. Przy tym liczba członków tej wspólnoty systematyczne malała. Tuż po wojnie ewangelikami było 90 proc. mieszkańców Niemiec Wschodnich. W latach 60. o jedną trzecią mniej, a w 1989 r. już tylko co czwarty mieszkaniec NRD. Paradoksalnie jednak znacznie tego kościoła, jako swego rodzaju wolnej przestrzeni w systemie państwa totalitarnego, wcale nie malało. Zauważyli to obywatele NRD szukający wsparcia w działalności opozycyjnej.

Ale skala tych działań była jednak nieporównywalna z rolą, jaką polski Kościół odegrał w czasach „Solidarności".

Zacznijmy od tego, że nie ma czegoś takiego jak Kościół niemiecki. Istnieją dwie wielkie wspólnoty: katolicka i ewangelicka. Ta druga nie jest w dodatku całkowicie zjednoczona. Kościół Ewangelicki w Niemczech (EKD) jest swego rodzaju stowarzyszeniem zrzeszającym wspólnoty regionalne. Kościół w Polsce mógł występować jako instytucja narodowa, która reprezentuje większość obywateli. Przy tym nie można zapominać o roli Jana Pawła II, a przecież o podobny przykład w historii jest bardzo trudno. Nie było sposobu, by taka sytuacja powtórzyła się gdzie indziej. W NRD Kościół ewangelicki dawał swego rodzaju platformę działania grup opozycyjnych. Ale to nie one obaliły komunistów. Władze tego państwa nie zdecydowały się swego czasu na reformy w stylu Gorbaczowa. Niezadowolenie społeczne rosło. Doszło do masowych ucieczek przez Polskę, Czechosłowację, Węgry. W tym czasie puste wcześniej kościoły się zapełniły, bo traktowane były jako miejsca niezależne, skąd mogły wyruszyć demonstracje po nabożeństwach. Wkład samego Kościoła ewangelickiego był jednak skromny, nieporównywalny z tym, co miało miejsce w Polsce.

Mimo to pastor z NRD jest dzisiaj prezydentem Niemiec, a córka pastora kanclerzem.

To może być dowód na to, że wschód Niemiec nie został podporządkowany bez reszty zachodniej części kraju, jak głoszą niektórzy.

Wróćmy do prób polsko-niemieckiego pojednania i czasów listu polskich biskupów. Układ pomiędzy RFN a PRL z 1970 r. o podstawach normalizacji relacji obu państw nie zmienił wrogiego nastawienia wypędzonych do Polski.

Środowiska te z pewnością były poważną przeszkodą w jakimkolwiek politycznym uregulowaniu problemów związanych z uznaniem granicy na Odrze i Nysie. Bez tego zaś nie mogło być prawdziwego pojednania. Było tak co najmniej do czasu traktatu „dwa plus cztery", który ostatecznie zamknął kwestię. Pamiętam, z jaką ostrożnością, klucząc i ostrożnie dobierając słowa, Wolfgang Schäuble tłumaczył organizacjom wypędzonych w 1990 roku na ich zielonoświątkowym spotkaniu, że po zjednoczeniu NRD i RFN Niemcy są państwem „kompletnym". Dopiero wtedy zrozumieli, że granica jest nienaruszalna.

Czy w obecnej sytuacji kościoły mogą coś jeszcze zrobić dla pogłębienia wzajemnego zrozumienia Polaków i Niemców?

Nie widzę miejsca dla jakichś szerzej zakrojonych inicjatyw. Już na pewno nie dla prób pojednania przez kolejne deklaracje, memoranda czy orędzia. Ten czas już minął. Nie znaczy to, że nie ma przestrzeni dla wzajemnej współpracy. Przede wszystkim w działalności społecznej czy charytatywnej na terenach przygranicznych.

A w sprawie Ukrainy. Czy tu nie ma miejsca na jakąś inicjatywę?

Problem z tym, że wspólnoty religijne nie są w stanie doprowadzić stron konfliktu do stołu negocjacji. Iluzją byłoby oczekiwać, że niemieckie kościoły mogłyby wspólnie z polskim episkopatem i Cerkwią rosyjską pokusić się o jakąś wspólną inicjatywę.

Profesor Richard Schróöder jest filozofem i teologiem ewangelickim związanym z Uniwersytetem Humboldta w Berlinie. W pierwszym demokratycznie wybranym parlamencie NRD, wiosną 1990 roku, był szefem frakcji SPD. Po zjednoczeniu deputowany do Bundestagu. CDU rozważała jego kandydaturę jako kompromisowego prezydenta RFN, jednak jego własna partia miała inne plany. Zasiadał w rządowej Radzie Etyki oraz w kilku ciałach doradczych niemieckiego Kościoła ewangelickiego. Był też doradcą urzędu Gaucka badającego akta NRD-owskiej bezpieki Stasi.

Rz: Niemal pół wieku temu miało miejsce wydarzenie, które uznaje się często za pierwszy krok w kierunku pojednania Polaków i Niemców. Myślę o słynnym orędziu biskupów polskich do niemieckich zawierającym słowa: „udzielamy wybaczenia i prosimy o nie". Czy pana zdaniem ich dzieło jest już zakończone i dziś zamiast o pojednaniu można mówić o partnerstwie?

Fundamenty zostały położone i są stabilne. Ale można sobie zadać pytanie, czy relacje polsko--niemieckie wytrzymają jakiś gwałtowny szturm. Czy w pewnym krytycznym momencie nie dojdą do głosu wzajemne uprzedzenia i negatywne stereotypy. Tak już było w przypadku Jugosławii, skąd pochodzi wielu imigrantów mieszkających za Odrą. Wojna domowa ujawniła jednak pokłady niechęci wobec nich. Nie ma żadnych obaw o losy relacji polsko-niemieckich. Ale nie osiągnęliśmy jeszcze z wami takiego poziomu wzajemnego zrozumienia i akceptacji jak z Francuzami. Pojednanie miedzy naszymi narodami trwa dopiero ćwierć wieku, przynajmniej jeżeli chodzi o sprawy granic. Jeszcze mniej czasu upłynęło od zniesienia kontroli granicznych.

Pozostało 93% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1021
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019