Takie zaostrzenie przepisów to swego rodzaju prawne placebo, które niczego nie zmieni – pisze tygodnik „Der Spiegel". Nikt w zasadzie w Niemczech nie ma co do tego wątpliwości. Bo jak ma klient odróżnić prostytutkę, z którą może spędzać czas w majestacie prawa, od takiej, z którą spędzenie kilku chwil zaprowadzi go za kratki. Tym bardziej że prostytucja w Niemczech nie tylko jest legalna, ale też nie podlega praktycznie niemal żadnej kontroli państwa, zainteresowanego jedynie wpływami podatkowymi z branży.
Niemcy są pod tym względem niemal wyjątkiem w Europie. W wielu krajach prostytucja jest wprawdzie legalna, ale czerpanie korzyści z czyjegoś nierządu jest karalne. W Niemczech panuje domniemanie, że prostytutki pracują na własny rachunek i z nieprzymuszonej woli.
Tymczasem we Francji po niedawnych zmianach z karą 1,5 tys. euro liczyć się musi klient każdej prostytutki. Tak jest od dawna w kilku innych krajach skandynawskich – przykładem świeci od lat Szwecja, udowadniając, że prostytucja jest zaprzeczeniem godności człowieka i jako taka nie ma prawa legalnego bytu.
Inne myślenie
W Niemczech obowiązuje inne myślenie. Co najmniej od 2002 roku, kiedy to staraniem Zielonych i SPD uchwalona została obowiązująca obecnie ustawa. Wprowadzała prostytucję jako całkiem normalny zawód jak wiele innych – z podatkami, odpisami socjalnymi i prawem do emerytury. Wszystko oparto na założeniu, że tego rodzaju regulacja pozwoli prostytutkom wyzwolić się z rąk alfonsów oraz właścicieli podejrzanych przybytków i rozpocząć godne życie w wybranym przez siebie zawodzie. Wkrótce okazało się, że to mrzonki, a Niemcy nazywano w mediach domem publicznym Europy.
Ustawa stała się przedmiotem krytyki wielu środowisk, co sprawiło, że w porozumieniu koalicyjnym obecnego rządu Angeli Merkel znalazł się zapis o konieczności nowelizacji ustawy.