Instytucja, którą do dziś kierował Schmidt, nazywa się Federalny Urząd ds. Migracji i Uchodźców (niemiecki skrót BAMF) i ma siedzibę w Norymberdze. Rozsiane po całym kraju placówki urzędu (jest ich 31) są odpowiedzialne za rozpatrywanie wniosków o azyl.
Placówki BAMF są teraz zalane wnioskami o azyl, jest ich ponad ćwierć miliona. Na rozpatrzenie przybysze z zagranicy czekają już po prawie pół roku. Jak pisał niedawno "Spiegel", średnia wynosi dokładnie 5,4 miesiąca, ale w przypadku Afgańczyków, Erytrejczyków i Pakistańczyków ponad rok.
Na rozpatrzenie czekało pod koniec lipca również 30 tysięcy wniosków o azyl od Albańczyków z Kosowa i Albanii oraz Serbów, a prawie na pewno nikt z nich go nie dostanie.
Kłopoty BAMF miały spory wpływ na zmianę podejścia władz niemieckich wobec masowego napływu imigrantów, w tym na przywrócenie kontroli granic. Częściowo też zmieniło wizerunek Niemiec, które wcześniej krytykowały inne kraje za opieszałość i złe traktowanie imigrantów, a gdy same zetknęły się z dziesiątkami tysięcy przybyszów same zaczęły działać podobnie. Część portali niemieckich przypomina, że krytyka BAMF nie była raczej krytyką pod adresem samego szefa. Minister spraw wewnętrznych Thomas de Maiziere, który poinformował o złożeniu dymisji przez Schmidta, rytualnie podkreślił, że żałuje, iż urząd traci takiego szefa.
BAMF krytykowali w ostatnio politycy landowi i federalni. Urząd stał się swoistym uchem igielnym dla imigrantów. Rosła sterta papierów, a kolejki przed placówkami się wydłużały - to wszystko blokuje cały system przyjmowania przybyszów z zagranicy. Im dłużej wnioskujący czeka na rozpatrzenie wniosku, tym później trafi na rynek pracy (jeżeli decyzja będzie pozytywna) - przytaczała gazety opinie ekonomistów. Im dłużej to trwa, tym większe obciążenia dla państwa, landów i gmin.