W niedzielę – w dniu, w którym w Kongresie zaplanowano kluczowe głosowanie nad reformą służby zdrowia – do Waszyngtonu zjechało około stu tysięcy osób, by przed Kapitolem zaprotestować w jeszcze bardziej kontrowersyjnej sprawie. Przyjechali z całej Ameryki, żeby wziąć udział w „Marszu dla Ameryki” i przypomnieć Barackowi Obamie o powziętym podczas kampanii zobowiązaniu: pierwszy czarnoskóry prezydent obiecał im, że doprowadzi do legalizacji pobytu ponad 12 milionów imigrantów, którzy od lat mieszkają i pracują w USA, oraz że ułatwi łączenie rodzin.
Od kilku miesięcy aktywiści przypominali o tym rządzącym, ale Biały Dom zajęty był niekończącymi się sporami o reformę zdrowia i zbywał ich kolejnymi deklaracjami. W końcu stracili cierpliwość. – Czas na obietnice już się skończył! – krzyczeli demonstranci. I podkreślali, że to między innymi dzięki ich poparciu Barack Obama – sam przecież syn imigranta – wygrał wyścig do Białego Domu.
– Za rządów prezydenta Obamy wzmogły się akcje deportacyjne oraz naloty na domy imigrantów i miejsca, gdzie pracują. Ludzie trafiają do aresztów i są oddzielani od bliskich. Dziennie deportowano 1100 osób – mówi „Rz” Deepak Bhargava, szef Center for Community Change i jeden z głównych organizatorów marszu. – Ludzie mają już dość obietnic. Chcą konkretów i chcą ich w tym roku – podkreśla Bhargava. – Żaden człowiek nie jest nielegalny. Nie można go prześladować tylko za to, że nie ma dokumentów – przekonuje „Rz” Heloisa Galvao z Brazilian Women Group. – Niemal codziennie do naszej organizacji zgłaszają się kobiety, których mężowie właśnie zostali deportowani. Czasem w USA zostają tylko dzieci, ponieważ ich rodzice są wyrzucani z kraju.
Problem dotyczy też polskiej społeczności, głównie w Chicago i Nowym Jorku, której przedstawiciele również zjawili się w Waszyngtonie.
Aktywiści organizacji walczących o legalizację pobytu nie pozostawiają złudzeń: jeśli Biały Dom poważnie nie weźmie się do reformy, to demokraci poniosą tego konsekwencje podczas listopadowych wyborów do Kongresu.