Wróćmy do Iraku. Widzi pan jakąś szansę wyjścia z tej spirali nieszczęść, opanowania sytuacji?
Myślę, że to zależy przede wszystkim od samych Irakijczyków. Myślę, że słusznie przesunęliśmy ciężar naszej strategii: współpracujemy z Irakijczykami w celu poprawienia bezpieczeństwa ich samych, w Bagdadzie, w prowincji Anbar.
Wcześniej tego nie robiliśmy, teraz robimy i to dobrze. Ale kluczową kwestią jest to, czy Irakijczycy zrozumieją wreszcie, że stawką w tej grze jest ich przetrwanie, że po prostu muszą zapanować nad sytuacją we własnym kraju. Czy ich na to stać? Myślę, że tak. Potrzebują naszej pomocy, ale potrzebują też potencjału politycznego.
A jeśli im się nie uda?
Nie ma gwarancji. Może się to wszystko zawalić.
Gdyby tak się stało, Amerykanie powinni się wycofać?
Bez wątpienia w którymś momencie się wycofają. Nie zostaniemy tam na zawsze i jeśli wszystko będzie szło w dobrym kierunku, nie ma wcale potrzeby, byśmy tam zostawali.
Największą pomyłką była sama okupacja. Powinniśmy byli oddać kontrolę nad Irakiem Irakijczykom w dniu, w którym poddał się Bagdad. Powinniśmy byli współpracować z Irakijczykami przed inwazją, żeby to przekazanie przygotować. Nie oznacza to, że powinniśmy się byli od razu wycofać, ale mogliśmy tam być pod nadzorem suwerennego rządu irackiego, podlegając jego rozkazom. Pomyłką było myślenie, że jesteśmy w stanie zarządzać Irakiem, że wystarczy wysłać tam grupę amerykańskich ekspertów. Okazało się, że nie jesteśmy w stanie, nie rozumieliśmy wystarczająco dobrze sytuacji na miejscu. A jednocześnie nie pozwoliliśmy działać Irakijczykom, blokując wiele własnych inicjatyw. To było wszystko bardzo źle poprowadzone. Tragiczny błąd.
Kto jest za niego odpowiedzialny?
W naszym systemie odpowiedzialność spada na prezydenta. Wielu ludzi źle mu doradzało, ale cóż...
Wielu komentatorów w Ameryce, szczególnie tych po lewej stronie sceny politycznej, obarcza odpowiedzialnością neokonserwatystów...
Ale na Boga, kogo oni konkretnie mają na myśli...
Niektórzy na przykład pana. Niektórzy mówią wręcz o neokonserwatywnym spisku, który doprowadził do inwazji na Irak. Według pana da się w ogóle mówić o neokonserwatystach jako spójnym ruchu politycznym czy zorganizowanej grupie?
Nie, taki ruch nie istnieje i nigdy nie istniał, szczególnie w obrębie administracji Busha. Jedynymi ludźmi, którzy pewnie określiliby siebie mianem neokonserwatystów, było dwóch wysokich urzędników Pentagonu.
Wolfowitz i Feith?
Tak. No i kto poza nimi? Można by jeszcze ewentualnie dowodzić, że byli jacyś wpływowi ludzie związani z tym nurtem poza administracją. Ale teoria, że neokonserwatyści przejęli kontrolę nad rządem, jest po prostu śmieszna. I była śmieszna od samego początku. Prawda wygląda tak, że po 11 września prezydent uznał, że trzeba radykalnie zmienić naszą wcześniejszą politykę bezpieczeństwa, która okazała się całkowicie nieskuteczna, nie chroniła narodu. I nie pozwalała go skutecznie chronić w przyszłości przed takimi zagrożeniami, jak broń masowego rażenia w rękach terrorystów. Nie było w tym nic neokonserwatywnego. Twierdzenie, że decyzja o wejściu do Iraku była motywowana chęcią zaprowadzenia demokracji w tym kraju, jest historycznie całkowicie nieuzasadnione. Chcieliśmy obalić Saddam Husajna. Gdy już to się udało, oczywiście chcieliśmy, by jego miejsca zajął wybrany przez społeczeństwo rząd, ale nie to było powodem, dla którego się tam znaleźliśmy. Saddam był z naszego punktu widzenia zagrożeniem. Po 11 września zwyczajnie nie mogliśmy sobie pozwolić na to, by bezczynnie siedzieć, mając nadzieję, że niczego złego nam nie zrobi.
Jak pana zdaniem zmieni się amerykańska polityka zagraniczna w razie zwycięstwa kandydata demokratów w wyborach prezydenckich 2008 roku?
To oczywiście w dużej mierze zależy od tego, kto by to był. Ale załóżmy, że Hillary. Moim zdaniem nie widzielibyśmy wielkich zmian, także jeśli chodzi o Irak. Ona rozumie, jak trudno będzie nam się stamtąd wyplątać, była dotąd bardzo ostrożna w wypowiedziach na ten temat.
Ogólnie rzec biorąc, administracja Bill Clintona zwyczajnie nie chciała stawiać czoła wielu problemom, unikała ich. Widać to na przykładzie aktów terroru poprzedzających 11 września. Teraz już nie da się tego robić. Wtedy ludzie nie rozumieli natury zagrożenia terrorystycznego, teraz rozumieją znacznie lepiej. A przynajmniej zwracają na nie uwagę. Następna administracja, bez względu na to, kto nią będzie kierował, nie będzie w stanie - tak jak to robił Bill Clinton - zamieść tych wszystkich problemów pod dywan.
Richard Perle - politolog, lobbysta, publicysta, ekspert konserwatywnych instytutów takich jak American Enterprise Institute czy Hudson Institute, zastępca sekretarza obrony USA w administracji Ronalda Reagana, wieloletni doradca Pentagonu, były doradca prezydenta Busha