Świeżo nominowani premierzy zazwyczaj odwiedzają siedzibę unijnych instytucji w pierwszych tygodniach po nominacji: albo żeby zapewnić o swoim proeuropejskim nastawieniu – jak premier Doland Tusk, albo żeby pokazać swoje ambicje przewodzenia Unii – jak Nicolas Sarkozy.
Gordonowi Brownowi nie zależy ani na jednym, ani na drugim. Już raz pokazał, że nie lubi, by wyborcy oglądali go zbyt często w unijnym otoczeniu. Gdy w grudniu przywódcy UE podpisywali w Lizbonie nowy traktat, spóźnił się na uroczystość, żeby nie znaleźć się na wspólnym zdjęciu. – Starałem się wypełnić wszystkie swoje zobowiązania tego dnia – komentował wczoraj.
Przekaz brytyjskiego premiera dla Unii jest jasny: więcej liberalizmu gospodarczego, walka z ociepleniem klimatu i pomoc biednym krajom.
Gordon Brown powiedział co prawda kilka okrągłych zdań o tym, że „Unia jest kluczowa dla sukcesu Wielkiej Brytanii”. Ale poza tym był zadziwiająco – jak na polityka przemawiającego w Brukseli – konkretny. Chce liberalizacji gospodarczej, szczególnie w dziedzinie energii i telekomunikacji. Londyn upiera się przy postulacie obowiązkowego rozdziału produkcji energii od jej przesyłu, co ma rozbić monopole. Pomysł nie podoba się Francji i Niemcom, gdzie państwo jest właścicielem wielkich energetycznych koncernów.
Kolejnym priorytetem Browna, który może poróżnić go z Sarkozym, jest pomoc biednym krajom. Zdaniem Brytyjczyków temu mają służyć nie tylko fundusze pomocowe, ale i liberalizacja handlu. Jeśli przestaniemy chronić unijny rynek żywnościi przestaniemy dotować nasze produkty na eksport, to Trzeci Świat będzie mógł z nami konkurować. Takiej liberalizacji nie chce prezydent Francji, kraju tradycyjnie chroniącego swoich rolników.Brown powtórzył też wczoraj kilkakrotnie, że jest za zmniejszeniem emisji CO