Godzinę później przejeżdżam przez opustoszałe ulice Gori, gruzińskiego miasta już wcześniej wielokrotnie atakowanego przez Rosjan i separatystów z pobliskiej Osetii Południowej. Na ścianach gmachu teatru Zwycięstwo, w którym od piątku gromadzili się zagraniczni dziennikarze, i sąsiedniego budynku są dziesiątki śladów po kulach. Mury wyglądają jak tarka z nieregularnie rozmieszczonymi dziurkami. Wznoszący się kilkadziesiąt metrów dalej wielki pomnik Stalina, najsłynniejszego syna tego miasta, przetrwał nienaruszony.
– Te kule były w bombach zrzuconych przez rosyjskie samoloty – mówi rozdygotany Konstantin, 64-letni emeryt. Trzyma w palcach czarną kulkę, jak do gry w piłkarzyki, z dwoma wgnieceniami i trochę otartą.
Podczas nalotu, nieoczekiwanego i niewidzialnego, bo samoloty były gdzieś wysoko nad ciemnymi chmurami, Konstantin stał za rogiem. Widział kilku ludzi na chodniku. Jeden nie żyje. To holenderski dziennikarz. Po godzinie została po nim plama krwi. Obok niewielki lej i mnóstwo gałązek, które spadły z rosnących wzdłuż jednej z głównych ulic modrzewi. Wyglądały jak rozrzucone przez wiatr na cmentarzu.
Konstantin nie może się powstrzymać od przekleństw pod adresem Rosjan. “Faszyści” i “ścierwojady” to najłagodniejsze. Jego zdaniem to nie przypadek, że bomby kulkowe spadły na centrum prasowe. Jedna wielka, półtorametrowa, spoczywa prawie nienaruszona na sąsiednim podwórku.W zabytkowym budynku koło teatru większość szyb jest wybita. Za jednym oknem widać portret Stalina w złoconych ramach. W tym mieście wciąż jest on darzony czcią. Wznosi się za niego toasty, a zdziwionych kultem sowieckiego dyktatora przyjezdnych raczy się opowieściami, że był łagodnym, wspaniałym człowiekiem, nie wiedział o zbrodniach dokonywanych przez podwładnych.
– Pomnikowi Stalina i pobliskiemu muzeum nic nie grozi, w nie jakoś Rosjanie nie celują – mówi ironicznie Waża, kierowca, z którym przyjechałem z Tbilisi do Gori stareńkim żiguli. Pierwszy raz od kilkunastu lat widzi ślady wojny.