[b]Rz: Jak pan ocenia proces przejmowania władzy przez nową administrację?[/b]
Stephen Hess: Bez przesady mogę powiedzieć, że to dotychczas najlepsze, a z pewnością najszybciej postępujące przejęcie, jakie w życiu widziałem. Obama wyraźnie stara się uniknąć błędów poprzednich prezydentów elektów zarówno pod względem tempa doboru personelu, jak i sygnalizowania kierunków przyszłej polityki, szczególnie gospodarczej. Bardzo dobrym posunięciem jest ogłaszanie nominacji rzutami, całymi zespołami. Unikatowe jest też na przykład to, że prezydent elekt miał w ciągu niespełna miesiąca po wyborach już pięć konferencji prasowych. Nic dziwnego, że reakcje są jak dotąd bardzo dobre: chwalą go nie tylko media, ale i wielu republikanów.
[b]A gabinet, jaki kompletuje Obama? Nie brakuje obaw, że w takim zespole gwiazd trudno będzie utrzymać dyscyplinę...[/b]
Być może to okaże się problemem, kto wie? Sam Obama zapewne nie wie. To hipotetyczny problem. Oczywiście, by praca w takim zespole dobrze się układała, potrzebny jest silny menedżer i dobra chemia międzyludzka. Przynajmniej w grupie do spraw bezpieczeństwa i polityki zagranicznej znajdą się ludzie, którzy wcześniej ze sobą nie pracowali, dlatego są podstawy, by podnosić tego rodzaju wątpliwości. Zwykle najlepiej układa się współpraca między ludźmi, którzy dobrze się znają – na przykład u Busha seniora sekretarz stanu James Baker i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Brent Scrowcroft, którzy znali się tak długo, że rozumieli się bez słów. Ale trudno jest mówić o problemie, zanim się jeszcze narodzi. Równie dobrze można mówić, że Obama zrobił to, co trzeba w trudnych sytuacjach – zebrał w jednej grupie najsilniejszych graczy. Jeśli uda mu się ich kontrolować, ograniczać konflikty – efekt może być znakomity. W końcu ci ludzie zgodzili się zasiąść w gabinecie, wiedząc, co ich czeka.
[b]A pani Clinton? Czy są podstawy, by oczekiwać konfliktów między nią a jej niedawnym rywalem – teraz przełożonym?[/b]