Peruwiański prezydent Alan Garcia nie cieszy się sympatią kolegów z Boliwii i Ekwadoru. Lider Wenezueli Hugo Chavez groził wręcz, że jeśli to Garcia wygra wybory (w 2006 roku), jego kraj zerwie stosunki z Peru. Groźby nie spełnił, ale bez przerwy krytykuje Garcię, zwłaszcza odkąd Peru zaczęło przyjmować z otwartymi ramionami prześladowanych przez niego opozycjonistów i udzielać im azylu politycznego. Lewicowych przywódców regionu kłują w oczy także dobre stosunki prezydenta Garcii z Waszyngtonem. Destabilizacja Peru wskutek blokowania przez Indian dróg i instalacji naftowych byłaby im na rękę.
Peruwiańscy Indianie, którzy stanowią połowę z 28 mln mieszkańców kraju (reszta to Metysi i biali) są rozczarowani, że Garcia pokonał w wyborach ich kandydata, lewicowego nacjonalistę Ollantę Humalę głoszącego wyższość Indian nad białymi. Z zazdrością patrzą na Boliwię, której prezydentem jest Indianin Evo Morales.
Jak doszło do weekendowych zamieszek, w których mogło zginąć nawet 50 ludzi? Protesty Indian trwają od dwóch miesięcy. Skupiające 65 plemion Międzyetniczne Stowarzyszenie Rozwoju Dżungli Peruwiańskiej (AIDESEP) wystąpiło przeciwko nowym prawom, które rząd przeforsował, by spełnić warunki porozumienia o wolnym handlu ze Stanami Zjednoczonymi. Prezydent ma nadzieję na zagraniczne inwestycje w energetyce, rolnictwie i górnictwie, Indianie twierdzą jednak, że te plany naruszają ich prawo do ziem zajmowanych przez ich przodków od niepamiętnych czasów. Szacują je na 25 mln ha. Obawiając się niekontrolowanej ekspansji zagranicznych inwestorów na tych terenach, zaczęli blokować drogi i szlaki wodne. W ostatnich dniach w wielu miejscowościach w dżungli amazońskich brakowało żywności, nastąpiły też przerwy w dostawach prądu. Gdy parlament zgodził się na poprawki do bulwersujących Indian ustaw, wydawało się, że protesty ustaną. Ale w czwartek deputowani postanowili odłożyć debatę nad prawem leśnym (zaskarżonym zresztą przez rzecznika praw obywatelskich do Trybunału Konstytucyjnego jako niezgodne z ustawą zasadniczą Peru) i protesty się nasiliły. Według wersji rządu policja próbowała tylko usunąć paraliżujące kraj blokady dróg, tymczasem uczestnicy protestów wzięli jako zakładników 38 agentów policji i 20 cywilów pilnujących przepompowni ropy naftowej w Imazita.
Dziewięciu spośród zakładników zostało zabitych, kilku uznano za zaginionych, resztę udało się odbić. W sumie zginęło 22 agentów oraz – według różnych źródeł – od 9 do 30 Indian. Ponad 100 cywilów jest rannych. Do najbardziej zaciętych walk doszło w Bagua Chica 700 km na północ od Limy. Ostrzelany został śmigłowiec policji. Indianie twierdzą, że nie używali broni palnej, bo jej nie mają, ale rząd jest pewien, że było inaczej. Próbuje ustalić, kto uzbroił Indian. Podejrzewa, że rebelia autochtonów została zainspirowana z zagranicy.
Lider AIDESEP Alberto Pizango oskarża władze o ludobójstwo na Indianach. – Strzelają do nas, jakbyśmy byli przestępcami lub zwierzętami – powiedział. W wywiadzie dla francuskiej agencji AFP skarżył się, że rząd Peru traktuje Indian z Amazonii jako obywateli drugiej kategorii. Władze uważają jednak, że właśnie on ponosi odpowiedzialność za dramatyczne skutki zajść. – Pizango wszedł na drogę przestępczą – powiedział prezydent Garcia. Dodał, że protestujący Indianie stosują te same metody co terroryści ze Świetlistego Szlaku. Wyeliminowanie lewackiej partyzantki zajęło władzom Peru 20 lat. Zginęło 70 tysięcy ludzi.