Ostatni tydzień przed drugą turą wyborów prezydenckich upłynął w atmosferze euforii po odbiciu przez wojsko trzech policjantów i wojskowego, którzy spędzili w niewoli Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii (FARC) ponad dziesięć lat. Szczęście i wzruszenie malujące się na twarzach oswobodzonych mężczyzn i ich bliskich zapewne przekonały do głosowania na protegowanego prawicowego prezydenta Alvara Uribe więcej niezdecydowanych Kolumbijczyków niż wiece, hasła i debaty.
Siły zbrojne zebrały za operację „Kameleon” mnóstwo pochwał. – Mamy najlepszą armię na świecie – chełpili się dowódcy. W akcji wzięło udział 300 komandosów. Strzelali z karabinów maszynowych przez 20 minut, by rozproszyć partyzantów. Więźniowie wzięli nogi za pas.
Była to pierwsza taka operacja od spektakularnego odbicia w lipcu 2008 r. piętnaściorga najcenniejszych więźniów FARC, na czele z ekskandydatką na prezydenta Ingrid Betancourt. Jej termin nie był przypadkowy. Za sukcesem akcji sprzed dwóch lat stał Santos, wtedy minister obrony, dziś faworyt w wyborach prezydenta, z wykształcenia ekonomista i prawnik, typowy przedstawiciel kolumbijskiej elity. W pierwszej turze uzyskał ponad 46 proc. głosów, w drugiej – sondaże dawały mu 65 proc., ale obóz rządzący wolał dmuchać na zimne.
– Kolumbijczycy nadal chcą rządów twardej ręki. Wolą polityków, którzy obiecują bezpieczeństwo, od tych, którzy stawiają na walkę z korupcją czy na projekty socjalne – mówi „Rz” kolumbijski politolog Léon Valencia, szef fundacji Nuevo Arco Iris monitorującej konflikt zbrojny w Kolumbii.
Walkę z korupcją i projekty socjalne obiecywał rywal Santosa, kandydat zielonych Antanas Mockus, były burmistrz Bogoty, potomek imigrantów z Litwy, z zawodu matematyk. Zarzucał Uribe i Santosowi nadużywanie zasady „cel uświęca środki” podczas zwalczania rebeliantów.