Dzień Woli, czyli obchodzona 25 marca rocznica proklamowania w 1918 r. Białoruskiej Republiki Narodowej (BNR), miał się stać dla demokratycznej opozycji głównym wydarzeniem politycznym wiosny. Manifestacja miała symbolizować jedność opozycji i solidarność z więźniami politycznymi.
Wyszło nie najlepiej. W momencie gdy większość liderów opozycyjnych czeka w areszcie na procesy sądowe – związane z brutalnie rozpędzonym powyborczym protestem 19 grudnia 2010 r. – ich pozostający na wolności koledzy nie potrafili się porozumieć w sprawie miejsca i sposobu obchodów największego białoruskiego święta narodowego.
W piątek wieczorem, przed rozpoczęciem wiecu na placu Jakuba Kolasa, zebrało się kilkaset osób. Wchodzących dokładnie rewidowała milicja i osoby ubrane po cywilnemu. Na skwer Janki Kupały funkcjonariusze nie wpuszczali nikogo. Tłumnie zgromadzonym dziennikarzom milicja radziła "przyjść później lub jutro". – Lepiej tam nie iść – tłumaczyli funkcjonariusze. Jednym z powodów odmowy wpuszczenia na skwer było rzekome znalezienie "podejrzanego przedmiotu", przypominającego ładunek wybuchowy, który funkcjonariusze musieli sprawdzić.
Po tym, gdy władze Mińska zabroniły manifestacji w centrum miasta – na placu imienia klasyka białoruskiej literatury Jakuba Kołasa – większość partii opozycyjnych postanowiła zrezygnować z demonstracji. Stało się tak po raz pierwszy w historii niepodległości kraju. Aby nie narażać ludzi na ataki milicji i aresztowania za udział w niedozwolonej manifestacji, pozostający na wolności liderzy opozycyjni wezwali swoich zwolenników do składania w tym dniu kwiatów przy pomniku innego klasyka literatury białoruskiej Janki Kupały.
Milicja radziła dziennikarzom, którzy chcieli wejść na skwer, by„przyszli później"