„Wspólna masowa obecność obywateli w wyznaczonym wcześniej miejscu publicznym (również pod otwartym niebem) i czasie w celu wykonania uzgodnionej czynności lub bezczynności" – tak rząd chciałby zdefiniować pikietę w ustawie O imprezach masowych. Z tekstu rządowego projektu ustawy wynika, iż karane może być każde spotkanie towarzyskie w miejscu publicznym, jeśli zostało zorganizowane bez zgody władz. – To niewątpliwie reakcja na milczące protesty organizowane za pomocą Internetu przez obywateli – ocenia rządową inicjatywę w rozmowie z „Rz" białoruski obrońca praw człowieka Walancin Stefanowicz. Nasz rozmówca tłumaczy, że władze wystraszone protestami wywołanymi przez białoruskich internautów chcą prawnie ograniczyć możliwość przeprowadzania na Białorusi znanej na całym świecie akcji społecznej, jaką jest flash mob. Walka z flash mobami za pomocą zakazów prawnych prowadzi do absurdu.
W koncepcji flash mobu kluczowy jest bowiem fakt, że jego uczestnicy nie znają się nawzajem, ustalenie organizatora akcji jest więc trudne, często wręcz niemożliwe. – Dobre jest chociaż to, że teraz zatrzymywani na ulicach białoruskich miast ludzie nie będą oskarżani przez milicjantów o przeklinanie w miejscu publicznym – zwraca uwagę Stefanowicz. Komitet Praw Człowieka ONZ (Białorusini nie mogą się skarżyć do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, gdyż Białoruś nie jest członkiem Rady Europy – red.) niechętnie przyjmował bowiem skargi na władze od ludzi karanych za „drobne chuligaństwo".
Po przeprowadzanych w każdą środę od początku czerwca milczących protestach na głównych placach białoruskich miast władze skazały setki ich uczestników na kary grzywny lub aresztu. Wskutek masowych represji ostatnie flash moby były nieliczne. Ich organizatorzy, będący administratorami grup na Facebooku i jego rosyjskim odpowiedniku V Kontaktie, zapowiadają jednak, że jesienią, gdy sytuacja gospodarcza na Białorusi się pogorszy, a ludzie wrócą z urlopów – organizowane za pomocą Internetu protesty wybuchną z nową siłą.